Rod Trip - Norway 2014
fly fishing only lipień pstrąg norwegia ojciec roku
Niedosyt,bo posiedzieliśmy u Szweda ciut za długo, co było w ostatnich dniach dla młodego dość nudne, z drugiej – wiedzieliśmy, że mogliśmy się jeszcze do kilku ryb dostać.
Czemu Norwegia?
Od wielu lat poza jerkbaitem jestem członkiem innego internetowego grona. Muszkarze z całego świata, z kilkudziesięciu krajów. Europa, Australia, Nowa Zelandia, kraje Afryki i Azji, no i oczywiście wielu kolegów z USA. Co roku towarzystwo spotyka się w jakimś miejscu na naszej pięknej planecie. Słowenia, Nowa Zelandia, Kalifornia i wreszcie – Norwegia (w przyszłym roku spotkanie wypada w Polsce ).
Doświadczeni łowcy, mający zwykle za pasem kilkadziesiąt zim z muchówką w ręce – ja jestem w grupie zdecydowanie najmłodszy. No, sekunduje mi Arek z naszego forum, powiedzmy – razem jesteśmy i najmłodsi i najbrodsi. Mi co prawda do looku a'la czeczen jeszcze ciut brakuje, ale, nigdy nie mów nigdy
W każdym razie – znamy się wszyscy z internetu od lat, spotkać się osobiście nie było kiedy i jak, głównie ze względu na odległości między nami. Poprzednie spotkanie w Europie – Słowenia, wypadło akurat kiedy leżałem z rozprutym kolanem i ledwo dokuśtykiwałem do kibelka. Dlatego, skoro wreszcie spotkanie, nazywane conclave, wypadło w Norwegii – stwierdziłem ze upiekę dwie pieczenie na jednym ogniu. Z młodym spędzę trochę czasu „w cywilu”, odwiedzę Norwegię, w której nigdy nie byłem, spotkam się zresztą członków z polskiego teamu, przez „zupełny” przypadek również będących resztą teamu redakcyjnego. I wreszcie – możliwość spotkania się i wspólnego łowienia z muszkarzami z całego świata (no, nie przesadzajmy, ze stanów i z Europy).
A, i połowić jeszcze chciałem
W każdym razie – startujemy z Dungarvan, przez góry, bla bla bla – znacie tą historię, była wczoraj
Z Dublina fruniemy do Oslo, dalej będziemy przemieszczać się pociągiem.
Udało się złapać na darmowy bus, kupić bilety. Z lotniska na dworzec ciufu ciufu.
Na dworcu w Oslo okazuje się, że jest pociąg wcześniejszy, może uda się kilka godzin zaoszczędzić.
Gnamy na peron, wskakujemy do pociągu. Torbą uderzam o drzwi i... Eksploduje jedna z puszek Guinnessa, które tarabanię ze sobą. O cholera. Podłoga w pociągu, ubrania, sprzęt, ręczniki... Wszystko w ciemnym piwie o charakterystycznym zapachu. Prawdą jest co mówią, Guinness nie lubi podróżować :/
Jak już udało się posprzątać, usadowić i odsapnąć, to przychodzi kolo i mówi – w związku z pracami na torach przesiadka na autobus zastępczy...
Znowu sprint po peronach. Ja 25 na plecach + 20 kilo w ręce, młody 12 +11 Znowu na druga stronę dworca, a dopiero tam byliśmy... Oczywiście bilet mamy na następny pociąg, więc na ten autobus się nie da się, angielska być bardzo trudna język, allahu akbar. Ja jak radosny słowiański (lub żydowski jak twierdzi wielu) prosiak z zawałem, dysząc, ledwo widzę przez strużki potu płynące po paszczy. Przede mną panna zakutana w tradycyjne dla Norwegi stroje a na to.. kamizelkę odblaskową. Wszystko było by cool, gdyby choć trochę lepiej znała angielski. Jest w końcu cholernym point of contact na dworcu. Wreszcie z odsieczą przychodzi kierowca jednego z autobusów, przeciąga mnie za linię. Teraz zostaje wybrać autobus jadący do Hamar, jeden z nastu które czekają na wszystkich podróżnych. W końcu udało się. Krzywo się patrzyli na walizkę cieknącą piwem, ale chyba już nie chcieli konfrontacji, żeby im tłuścioch na zawał nie zszedł
Kilka godzin autobusem na północ, mijamy.. meczet w rozmiarze XXL. No dobra, nie mój kraj, niech się rządzą po swojemu.
Dojeżdżamy do Hamar. Niestety, autobus tłukł się 30 minut za długo i pociąg zwiał nam 10minut temu. Spędzamy dość miłe 2,5h wcinając lody pistacjowe i oglądając wypasione amerykańskie bryki.
Wreszcie przyjeżdża pociąg do Koppang. Kolejna godzina-dwie przez zupełne pustkowia. Za oknami lasy i... ślady gąsienic. W sensie nie wesołych pełzaczy, tylko tych z Leopardów. Pociąg naprany wojskiem. Młodzi i w średnim wieku, w mundurach, z plecakami. Przez cały wyjazd będą nad nami krążyć samoloty wojskowe – zarówno przemykające z grzmotem herkulesy jak i syczące myśliwce. Co się dzieje? Ponoć ruscy – to jest reakcja Norwegii na konflikt na Ukrainie i wymachiwanie szabelką. Ale – to tylko to co słyszałem od miejscowych, nie wiem jak jest naprawdę.
Wysiadamy w Koppang.
10 budynków na krzyż, dwa markety i jakaś restauracja. W ciągu dnia, w tygodniu ludność na ulicach przypomina bardziej sceny z Helikoptera w ogniu, niż to czego moglibyśmy oczekiwać w +- środkowej Norwegii.
Z dworca odbiera nas Asia, żona Mirka, mojego przyjaciela ze Sztuki Łowienia.
Krótka rozmowa w aucie i jesteśmy na kampie,
prowadzonym przez germańskiego oprawcę. Oj, nie przypadliśmy sobie do gustu, raz poszedł ogień na granicy bijatyki. Nie wiem, niby jestem ćwierć krwi Niemiec, a z tymi ludźmi dogadać się nigdy nie mogę. Ani chybi – mój paskudny charakter.
Spotkanie z całą ekipą. Nowi-starzy znajomi. Dziwnie tak się rozmawia w realu z ludźmi, których zna się od lat.
Arek z dziewczęciem i teściową przyjechał do Koppang z Wrocławia... Suzuki Jimny.
3 dorosłe osoby na pokładzie, gratów na ponad tydzień, dwójka muszkarzy, żarcie. Jednak przestrzeń jest rozciągliwa
Ogólna pogaducha, prezentacja ze zdjęciami, co, na co i gdzie.
Oglądam zdjęcia okazów i... chyba Szwecja wykrzywiła mi psyche. Germaniec, właściciel kampu i lokalny gajd od 8 lat ma największego lipienia na 45cm. Helloł...
Z pstrągami podobnie, z reszta właśnie zaczął się okres ochronny. Palie – ponoć gdzieś są, ale nikt nie potrafi sensownie podać namiarów gdzie ich szukać. Jednym słowem – fishing paradise
Ale – nie żeby łowić do mroczków w oczach tu się przytelepaliśmy przecież.
Pierwszy dzień łowienia – woda wygląda wspaniale. Niezłe rójki, mimo ze to jesień.
Całe popołudnie ostro piłujemy we dwóch z Mirkiem. O ile dla mnie to takie łowienie to trochę UFO, to jednak on sporą wprawę w lipieniach ma. I co? Jedna ryba. Na dwóch. Udało się mi ja skusić na parachute. Całe 37cm.
Widzimy kilka bulknięć, próbujemy ile się da, ale niezbyt są efekty.
Wracamy na kamp. Ekipa z Belgii nieźle połowiła, kilkanaście ryb, wszystko do 35.
Kolejnego dnia – jest podobnie, więc postanawiamy się wybrać na niższy odcinek, poszukać szczupaków.
Młody z ojcem Mirka łowią dwa, my na muchę ZERO. Za to znajdujemy widełki, w wodzie leżą oberznięte głowy lipieni. Kilkanaście sztuk, ryby max 30 parę, kilka nie wiem czy mogło mieć 20 cm, bo te głowy to jak od rippera.
No, fajnie.
Wieczorem mamy noc Belgijską.
Ostra ekipa serwuje klopsiki w sosie, wódki, nalewki – impreza przeciąga się do późna... Albo – przeciągnęłaby się, gdyby o 11 nie wpadł Germański Oprawca i nas wszystkich nie wy... bez litości. Bo późno i on już zamyka salę. Patrzymy się na siebie dość dziwnie, no ale – w końcu to jego cyrk, więc nie mamy nic do gadania. Zostaję robić zdjęcia drogi mlecznej. Ostatni dzwonek, zanim znowu schowa się i nie będzie jej do wiosny.
A trzeba było iść spać. Jakiś SARS mnie od tego stania w zimnicy i ciemności złapał i resztę wyjazdu spędzam z dość niemiłą grypą. W zasadzie odpuściłem nawiedzanie się wędkarsko. Widzę sukcesy całej ekipy, sporadycznie wydłubane ryby, poza nielicznymi zgrabniejszymi rybami lekka kiepa.
Kręcimy się po okolicy, szukając jeziorek paliowych, ale nichuchuchu,
nasz Germański gajd od siedmiu boleści naniósł nam na mapę jakieś nie istniejące jeziorka, drogi do nich dokładnie wytłumaczyć nie potrafił.
Największa atrakcją staje się lądowanie helikoptera wojskowego przy kampie.
Akurat mieli manewry, jakiś kolo na rowerze zaliczył glebę, musieli go odstawić do szpitala, więc przysłali będący akurat w powietrzu medevac.
Szybko mija te kilka dni i zawijamy się do domu. Starczy już wojaży na ten rok.
- Friko, tpe, robert67 i 9 innych osób lubią to