Panie profesorze!
sea bass irlandia fly fishing poppers
Stąd i kolejny wpis.
Mam jakieś dziwne szczęście. Większość ludzi z którymi ma przyjemność łowić przykrywa mnie czapką, albo też ja odpierdzielam taką amatorkę?
W każdym razie - na pewno tak mam z Jasonem tutaj w Dungarvan. Oczywiście - różnice doświadczenia, znajomości miejsc, technik, całe know how dotyczące gdzie-jak-kiedy-na co - jednym słowem, jak jedziemy na ryby to zwykle zbieram bęcki straszne, choć miewam też i swoje momenty.
Jednym z nich było kiedy zeźleni do reszty brakiem reakcji nocnych trotek na nasze muchy, postanowiliśmy wybrać się na nockę na ocean. Akurat dogodna, bezwietrzna i ciepła pogoda. Pływ w sam raz, czyli niska-niska woda o 21. Do ekipa dołącza się Ian, miejscowy marine seals komando. Dobrze wiedzieć ze jakby był kłopot to będzie kto miał w ryj dać, takiemu na przykład rekinowi, który z ciepłą wodą zapuści się na płyciznę gdzie akurat jajka moczymy.
Ku mojemu zaskoczeniu, obaj koledzy, mimo mielenia wody w naszym miasteczku od nastu czy dziesięciu lat - nigdy nie łowili tutaj w ten sposób. Bo ciemno, straszno, od brzegu bardzo daleko, a co jeśli się coś by ci stało itd. Słucham tych argumentów i myślę sobie, ze my jednak jesteśmy jakoś genetycznie skażeni. Łowienie z bellyboatów na Bałtyku, na pierwszym albo ostatni lodzie, kajaki na oceanie, nocne brodzenie kilometr od brzegu czy balansowanie po kamykach w Szwedzkiej rzece... Każda z tych akcji wymaga naprawdę niewiele, by sprawy przybrały zły obrót. Wszystko to żeby jakaś rybę lub dwie złowić. Ogólnie - coraz częściej widzę, jak lokalni patrzą się na mnie i znajomych z PL jak na jakiś totalnych pojebów, ryzykujących naprawdę sporo. Z drugiej strony, jakbym miał życie podporządkować pod BHP, jeździć, a właściwie taczać się dostojnie na zorganizowane łowiska, gdzie z bezpiecznych pomostów, w kamizelce, czujnie obserwowany przez 3 ratowników oddam rzut i może coś złowię... no taka zabawa nie ma sensu, choć kolejne regulacje usiłują zapędzić nas do tego kąta.
W każdym razie, udało się mi namówić ich w końcu na nocne plażowanie.
Przyjeżdżamy akurat na niską wodę, zanim dojdziemy na miejsce zacznie już wracać.
Przed nami sporo do przejścia, a ze to ja jestem dzisiejszym gajdem, więc gdy drałujemy po odsłoniętym dnie - zwracam im uwagę na kanały, którymi woda spływa z piachu. Niby tylko 10cm głębokości, ale kiedy do brzegu jeszcze 400m, a już idziesz jak primabalerina na paluszkach, bo do przelania śpiochów brakuje ci palca wody - to taki kanałek warto wiedzieć jak obejść. Sprawę bonusowo komplikuje i to bardzo ciemność. Łowisz, mielisz, ryby, przynęty - po chwili sam już nie wiesz w którą mańkę do brzegu. Wiadomo, tam gdzie płycej. Są światła miasta, są światła latarni, ale trzeba dobrze wiedzieć którędy wychodzi piaszczysty jęzor, żeby wrócić na parking, a nie utknąć odcięty od brzegu w szybko rosnącej wodzie po pas z kanałkiem na 30cm lub pasmem skałek nie do przejścia po ciemku.
Jednym słowem - dobrze mieć ze sobą kogoś kto zna miejsce i zna drogę o 1 w nocy, podczas nowiu, kiedy brzegu nawet nie widać.
Szybkim marszem kierujemy się w stronę farmy ostryg. Rozległe rusztowania z drutu, na których leżą worki pełne mieczaków - to kolejna szykana na powrocie, trzeba liczyć rzędy, wiedzieć jak przez nie przejść i pamiętać jak sie w ich labirynt weszło. Rusztowania z drutów zbrojeniowych, więc bliższy kontakt z nimi to w najlepszej opcji rozprute śpiochy, w najgorszej pręt wbity w goleń
W każdym razie - udało się. Zaczęliśmy łowić z zachodzącym słońcem.
Początkowo - martwa woda. Panowie zaczynają spoglądać na mnie z lekką podejrzliwością, wymieniać porozumiewawcze spojrzenia i lekkie złośliwości.
Woda rusza na całego, musimy wycofywać się w stronę brzegu. Bez brania przechodzimy przez ostrygi. Oni już są lekko wkurzeni, "moglismy oglądać TV" a ja wiem, ze pływ jest zbyt gwałtowny, żeby z brodzenia tam połowić, za szybko odcięła by nas woda i najlepsze przed nami.
Kiedy ledwo się widzimy, zaczyna się kanonada. Chyba tak można to określić. Spławy, chlupnięcia, wyskoki. W naszą stronę zbliża się fala ryb, wychodzą z ostrygowiska. Panowie rzucają jak wściekli w ich stronę, ja po kilkudziesięciu wydeptanych tam nocach wiem ze to jeszcze nie to. Chlapiące się i pluszczące ryby co pewien czas wyskakują z charakterystycznym, nie do pomylenia furkotem. Tak jakby ptak przelatywał nad wodą. Chlup-frrrrrr-chlup. To właśnie mullety.
Ja czekam na odgłos nam znany z nocnych łowów sandaczy. Uderzenia o powierzchnię, dużo szybsze, agresywne, jakby ktoś łopatą klepnął o wodę.
Jason i Ian też od razu słyszą różnicę w odgłosach. Nie mija kilka minut i mam pierwszą rybę. Jak zwykle nocą, branie jest niesłychanie agresywne. Z gwizdem odjeżdża na hamulcu, mimo ze ryba nie jest duża, nawet koło dużej nie stała. Jeszcze nie mam swojej w podbieraku, odzywa się kołowrotek Iana. Jasonowi bass odprowadził pod nogi, zawrócił ze sporą prędkością, opryskał go wodą. Odhaczam, rzut. Jeb, siedzi. Odhaczam, 3 rzuty, potężne szarpniecie rozrywa mi gumisia.
Zakładam nowego, kilka rzutów - bęc, siedzi. U Iana podobnie, kołowrotek drga co chwilę, tylko Jason robi coś inaczej, nie może ich zaciąć. Jak i my ma branie za braniem, ale ryby odbijają się od gum, odprowadzają pod nogi, słychać co chwilę przy nim chlapnięcie i jak klnie pod nosem. Najlepsze, ze łowimy we 3 na tą samą przynętę, w tym samym kolorze (6" perłowe slug-go).
Taki lajf. Przyspieszamy odwrót do brzegu, pomni kanałków do przejścia. Kolejną regułą w tym miejscu jest że stado idzie falangą przez płyciznę. Jest ich sporo, są bardzo agresywne, przypłynęły tu zerować i przemieszczają się szybko. Zwykle łowie się 2-3 ryby, jak się uda iść ze stadem to kilka więcej. Tym razem dzieje się cud. Stajemy w wodzie do pół uda, tuż za kanałkami i.. stado zatrzymuje się z nami. Przypuszczam że chodzi o kraby, ale czegoś jest tutaj naprawdę bardzo dużo i ryby oszalały. Kilkaset metrów wokół nas jest pełne bassów, co chwilę brania, z czasem juz tylko szarpnięcia i odprowadzenia, ryby robią się wybredne. W końcu rosnaca woda wypycha nas i stamtąd. Gdy doczłapujemy do aut jest juz dobrze po drugiej. Ian o 6 rano rusza do jednostki, Jason od rana ma swoje zajęcia. Tylko ja wyśpię się do woli.
Ale - ta noc odpaliła u nas bassowanie i sfokusowała nas mocno na ten tardżet. Jason, który jest wykładowcą na uczelni, twierdzi, ze musi mnie wreszcie nauczyć w odpowiedni sposób łowić bassy. Jak łatwo zrozumieć, takie wykłady i zaliczenia mi jak najbardziej pasują
Kilka dni później do Jasona wpada stary kolega z Północnej Irlandii. Finbar zwykle wpada na łososie, jednak kiepścizna tego sezonu powoduje, ze wybiera się z Jasonem na bassy. Ja jeszcze nie mogę, dzieci w szkole itd, kiedy dostaję telefon - przyjeżdżaj szybko, mamy ładną rybę. Dzieci do auta, szaleńcze kilkanaście km i jestem. Ryba pływa sobie spokojnie w jednym z jeziorek utworzonych przez odpływ miedzy skałami. Ładna, 6-7lbs.
Nim kończę ją focić jest druga. Chwilę później i trzecia. Do końca sezonu miejsce darzy naprawdę grubymi bassami. Pojedyncze sztuki, to fakt, ale wszystko powyżej 60cm. Moje gumcie co się wyginają tak słodko sa przez ryby ignorowane. Łowi się na wchodzącej wodzie, agresywne "byczki" które przeciskają się miedzy skałkami i glonami.
Znowu - działa tylko jedna przynętą, popper Megabassa. prawie 30e za sztukę w sklepie, jeśli znajdziesz. Na eBayu ustrzeliłem dwie za 40$ z wysyłką, ale dojdą za 2 tygodnie.... Do innych sa wyjścia, widać jak ryba sunie i zawraca. Do tych nie ma wyjść, tylko woda eksploduje kiedy bass na pełnym gazie parkuje w poppera. Nic z tego nie rozumiem
Powoli zbliza się jesień. Ryby przemieszczaja się w inne części zatoki - zaczyna się tarło sandeeli na piaszczystych łachach.
Dla nas zaczyna się łowienie w nowym miejscu. Połowa cypla, wewnętrzna strona.
Tylko na określonych pływach - ryby przechodzą pod samymi nogami. Znowu, na nic gumisie, na nic popperki, które już doszły. Zainteresowane sa jedną przynętą - Feed Shallow. Za - zgadnijcie? Tak, kolejne 3 dyszki. Ludzie poszaleli z cenami tych woblerów.
Na kilka wyjść Jason łowi piękne, grube jesienne ryby.
Pojawiają sie stadka makreli, ostro gotując wodę:
Czasem coś i mi uda sie złowić na stałych miejscach:
Sezon na cyplu kończymy z przytupem.
Wybieramy sie po pracy, na wieczorną zmianę
Widoki po drodze sugerują że może być ciężko, ale że to niby już przeszło - pakujemy się dalej.
Woda idzie w górę, będzie tym razem wysoka. Dojeżdżamy moim subarku na sam koniec cypla, cofamy się do miejsca i zaczynamy łowić.
Mija może naście minut jak zaczyna się pierwsza burza. Burza, w Irlandii, nad oceanem? Nie ma tego zbyt często. Leje poziomo, pioruny walą po wzgórzach, a my na cyplu z piachu, płaskim zupełnie, na środku zatoki wywijamy węglowymi wędkami. Tzn Jason wywija, bo ja swoją ciepnąłem na płask w krzaki i zaszyłem sie w króliczą norę. Chwilę później robi się dość jasno, piorun uderza w mieście, niecałe 500m od nas. Z głośnym stęknięciem zwala się w krzory koło mnie Jason, jakoś już mniej chętny na porażenie kilkoma milionami wolt. Ale pada... Zaraz sa i tęcze i wszystko ogólnie super.
Odwracamy się w druga mańkę, a tam kolejna ściana deszczu nadchodzi.
Znowu błyskawice, więc dalej leżymy plackiem, tym razem bonusowo trochę gradu jeszcze. Październik i taka kiła?
Robi sie zimno, ciemno - olać ryby, wracamy do domu.
Łatwiej powiedzieć niz zrobić.
Cała droga powrotna zalana, wysokie fale i wysoki pływ przerwały naturalną barierę i zalały całe wnętrze cypelka. Odpalam światła w aucie, z miejsca gdzie droga znika w wodzie odpływają spłoszone mullety... Czyli jest tak dobrze :/
Czekamy zeby woda opadła, jednak po prawie godzinie opada może 5cm? Fale przelały wierzchem, ale chwilę potrwa zanim opróżni sie z nisko położonych części, którymi wiedzie droga.
Wysiadam z auta, idę zobaczyć jak to wygląda. Woda po kolana, chwilę później po jajka... W bok po pas, więc trzeba będzie po ciemku, na czuja trzymać się drogi i nie wjechać na pole, bo to byłby koniec. Jason chce czekać, ja widzę że mimo ze już dobrze po HW wody ubyło niewiele. Z resztą w tym miejscu zawsze stoi woda całe dnie po deszczu. Nie ma opcji, musimy się przebić autem.
Pakujemy wszystko co sie da w wodoodporne torby, sprzęt na podszybie i wysoko na siedzenia i rura. Reduktor, 2 i ogień!
Subarku wbija się w wodę, gejzer mały. Przez ostro do przodu, pomaga "o kurwa, o kurwa, o kurwa" Jasona i moje wbicie nogi w podłogę. Auto idzie do przodu, woda z szumem wlewa sie do środka. Po chwili jest do pół świateł, zalewa światła, fala wchodzi na maskę. Jeszcze chwila i silnik łyknie wodę i po zabawie.
Jason nalega zeby się zatrzymać, ja już nawet nei odpowiadam, czas zwolnił, ja staram się domyślić gdzie była droga i trzymać się najwyższej części. Kilka razy czuję jak tylne koła się uślizgują, raz traci krzepę ale - już prawie prawie.
Podpływa mi pod nogi stara puszka po koli, gdzieś spod nóg wypłyneły też zabawki młodego. Wody w aucie tak po fotele.
Ale - idzie do przodu, bez pierdnięcia. Troche trudno z dodatkową masą wody wygrzebać się na pagórek, wreszcie udaje się, jedziemy po równym. To nei koniec, bo jeszcze kamienista plaża, zupełnie zalana. Ale tam twardo, jadę akurat tak przechylony, że część gdzie zbieram powietrze do silnika nad wodą. Ale z drugiej wody ponad pół drzwi
Wreszcie dojeżdżamy na parking.
Jak w kiepskiej komedii, otwieram drzwi i z auta wylewa sie woda...
Wszystko w środku utopione, wieczorem wyleję z auta kilka wiader wody.
Suszenia będzie kilka dni, ale - subarku dało radę i radośnie brykało jeszcze dalej
Mówiłem ze to dobre auta
- Friko, mario, robert67 i 16 innych osób lubią to
Ulanska fantazja