Rod trip - Spain'15, czyli w poszukiwaniu Borewiczów
salt water fly fishing hiszpania bye bye do widzenia
http://s101.photobuc...how/Hiszpania15
Jednocześnie wiele wskazuje na to że będzie to ostatnia moja publikacja na blogu, stąd jest to mały prezent na pożegnanie. Od pewnego czasu dojrzewam do tej decyzji, czuję że mój czas w Waszym gronie dobiegł końca. Mimo spotkania wielu wspaniałych ludzi, mimo tego, że Jerkbait przez wiele ostatnich lat był poważną częścią mojego życia - od zbyt długiego czasu czuję, że to już nie jest moje miejsce. Postępująca komercjalizacja połączona z zupełnym odpuszczeniem moderacji i dopuszczeniem tematów zupełnie rozbieżnych z moimi zainteresowaniami powodują, że niezbyt widzę swoją dalszą przyszłość tutaj. Kilka lat trwało zwracanie uwagi, punktowanie niepokojących zjawisk, doszliśmy do momentu, że zostałem zbyt z tyłu by być aktywnym uczestnikiem, a zupełnie nie mam czasu i ochoty gonić forumowego peletonu. Tym bardziej od czasu pojawienia się alternatywnych metod komunikacji, po za formą forum internetowego.
Wszystkim forumowiczom, niezależnie od wyboistości przebiegu naszych relacji życzę pomyślności i sukcesów nad wodą, Redakcji i Modom przyjemności z tworzenia portalu i pozytywnych doświadczeń.
Powodzenia Panowie i Panie,
Kuba Standera
Z czym wędkarsko kojarzy się Wam Hiszpania? Ebro i sumy! To podstawowa odpowiedź. Coś ktoś może wspomni o sandaczach czy karpiach. No, może bassy czy brzany. Po za tym – pustynia, bycza dupa i kamieni kupa.
Co prawda – słyszałem, że są tam łososie na kilku rzekach. Guzu łowi regularnie zgrabne pstrągi.
Jednak pierwszym co naprawdę mnie zainteresowało bym artykuł Krzyśka Rydla w jednym z pierwszych numerów SzŁ. Przecież tam mają ciepłą słoną wodę!
Ale, ok, mam szczęści mieszkać nad samą zatoką, do oceanu mam chyba nawet nie set metrów, więc perspektywa możliwości złowienia mulleta czy seabassa nie była na tyle kusząca, by rozważać targanie się taki hektar z całym rynsztunkiem.
I wtedy przeczytałem artykuł Patryka o łowieniu u niego. Nie tylko bassy i mullety, ale i barracudy, bluefishe paleomelepety, czy jak te cholerstwa oni nazywają. Nazwa dla mnie nie do zapamiętania, więc skończyło się na „polonezach”, bo leerfish też się nie przyjął. Jakby było mało – to dla zagotowania dostałem jeszcze zdjęcie 30kilowego amberjacka, co prawda nie na muchę, ale Patryk wyglądał z zza niego jak zza maski … poloneza, żeby daleko nie szukać.
Kiedy padło hasło „przyjeżdżaj, pojedziemy na ryby” to byłem spakowany zanim skończył to pisać na skypie O łowieniu „tam” chodziły już słuchy – i Igor był i połowił, i Tomek Gawroński wspominał, że jest świetnie. Black bass, brzany... Super, ale mnie w solankę ciągnie.
Spakowany TFO, spakowane kołowrotki, przewinięte linki – o dziwo polecenie padło, żeby zabrać super szybko tonące przecinaki i linkę pływajacą na polonezy, bo żrą poppery. OK.
Muchy kręciłem dobre dwa tygodnie, krewetki (nieprzydatne), kraby (zapomniałem zabrać). I streamery. 3 pudła, pudła mniejsze, pudełka dodatkowe – w efekcie w te 15 kilo bagażu wcisnąłem się na styk.
Kilka godzin frunięcia i wypluwa mnie w innej rzeczywistości. Pachnie wilgocią, mchem, spoconymi turystami i spalinami z boeinga. Ciepło. Cholera, jak ciepło! Zanim odbiorę bagaż zamieniam się w ociekającego potem różowego prosiaka, a to przecież dopiero wiosna i zbliża się północ... Irlandia zdecydowanie nie jest krajem tropikalnym, i wszystko ponad nasze upalne 15 stopni powoduje przegrzanie systemu.
Patryk pędzi ze mną z lotniska do domu. Godzina w ciemnościach, w których przelatują za oknami typowe widoki europejskiej autostrady. Wybrzeże oceanu i statki na horyzoncie, zameczki w stylu nieznanym, skały, palmy... Na orzeźwienie dostaję puszkę cudownego napoju Aquarius – do końca wyjazdu wciągnę tego z naście litrów .
Dojeżdżamy do Patryka, pogaduchy kończymy o 3 a już po 5 nieubłagany kop w dupę wyrywa mnie z błogiej drzemki. Tak tak, całe 2,5h snu i pędzimy. Trochę nieprzytomny łapię wciskaną moją własną tubę z wędką i striping basket i obijając się o ściany korytarza jak przy sztormie doczłapuję do windy. Przed nami godzina jazdy nad wodę, z przerwą na najbardziej zajebiaszcze śniadanie ever! Zatrzymujemy się przed knajpą wyglądającą mniej więcej jak wyjęta z desperados, maczety czy innego filmu o meksykanach klasy Be (filmu be, do Meksykanów nic nie mam). Przy wejściu siedzi facet z kasprzakiem na szyi, nie pozwala zrobić sobie zdjęcia. Jest to przenośny (samobieżny?) punkt lotto sprzedający losy i sprawdzający na tym swoim kasprzaku wyniki. Jest folklor.
Szklanka kawy (dla mnie kawa to zło wcielone o aromacie kociej sraki, ale tam kawa jest... wspaniała!) i pajda grillowanego białego chleba ze smalcem. Wszystkiego bym się spodziewał po Hiszpańskiej kuchni, jąder torreadora w sosie z oliwek, ale nie „dżemu dla facetów”. Smalców typy są dwa, jeden paprykowy i drugi, zdecydowanie lepszy – wątróbkowo-pasztetowy.
Posilony i nakręcony takim wspaniałym śniadaniem pełen animuszu zasypiam w aucie
Ale już tylko 30 minut jazdy i już jesteśmy. Widoki... Są wspaniałe. Jedziemy drogą, na której walczą pługiem dzielni drogowcy – wędrujące wydmy nocą zasypały drogę, muszą ją odkopać. I tak każdym razem po większym wietrze, czyli jakieś 300 dni w roku.
Szybka przebierka i w dół po piachu.
Widok na wodę – po prostu dupsko urywa! Szare palce skał ściskają ciemny błękit oceanu.
Ocean przykryty lekką mgłą, z której zupełnie lewitując nad chmurami wynurzają się szczyty gór Atlas w Afryce!
Ja pierdziu. Mode: japoński turysta wchodzi w overdrive i co krok zdjęcie. Patryk trochę się chyba już tym natręctwem pstrykaczym irytuje, to skała, to kaktus, to skała znowu, to chmury... Może by tak zacząć łowić i schować ten aparat?
Ku mojemu zdumieniu wychodzące w ocean skały są idealnie płaskie, chropawe – idzie się po nich jak po chodniku. Zero kozicowania, darcia przez skały na kolanach z załączonym 4x4. Niepotrzebny patyk do brodzenia, epickie skoki – na wózku bym tam wjechał , co daje nadzieję na starość, będzie gdzie łowić
Patryk tłumaczy szybko jak łowić, gdzie rzucać, gdzie ich oczekiwać. Że można trafić wszystko łącznie z koryfeną i barrakudą, ja jednak chciałbym zobaczyć jak Patryk łowi bassy. Jest zupełna lampa i zupełny brak wiatru. Woda prześwietlona, bardzo czysta – u mnie takie warunki nie napawają nadzieją, tutaj okaże się że też jest ciężko. Widać i baitballe – olbrzymie kule (średnicy 4-5m) małych rybek. Przefruwają zawieszone w krystalicznej wodzie mullety. Tylko z bassami trochę kiepa.
Łowimy ze skalnej półki, dobre półtora metra nad wodą. Wiatr w plecy – 10-15km/h w porywach. Szybko zmieniam linkę na przecinak 40+, zwykła 30 metrowa jest za krótka! Z godzinkę mielimy wodę, słyszę gwizdnięcie – Patryk wskazuje wędką na miejsce między nami. Podajemy tam muchy prawie równocześnie i kilka szarpnięć linką później jego wędka kłania się wodzie, salutując małemu bassowi.
Jest dobrze! Ryba może nie powala rozmiarem, ale jest śliczna, w doskonałej kondycji i... pogryziona, przypuszczalnie przez barrakudę. Foto, buzi i plusk, łowimy dalej. Przenosimy się po skałach, łowimy aż słońce zatrzymuje się wysoko nad głowami.
Strzaskani słońcem, ugotowani w śpiochach, plecaki napchane nie wiem po co zabranymi kurtkami, pudłami, butelkami z wodą... A jeszcze powrót po klifie do góry. Kopny piach, nachylenie 30st, 30 stopni i 30 kilo nadwagi.
Drogi do końca nie pamiętam, wynurzyłem się w przytomność dopiero na samej górze, gdzie złapaliśmy lekki powiew wiatru. Oczka mi lekko wyszły, zaszły mgiełką.
Auto, okna na full, Doorsi na full, gaz na full i szukamy jakiegoś miejsca na lunch. Obowiązkowa kawa i kanapka z szynką, serem i oliwą, zaserwowana przez chyba 140 letnią starowinkę zgiętą w pół – poprzedzone zimnym Aquariusem stawiają na nogi. Przed nami druga runda – ujście rzeczki.
Znużony i zgrzany, wpadam na świetną ideę redukcji dźwiganych klamotów. W śpiochy pakuję jedno pudło much i kilka przyponówek, do torby na aparat kołowrotek z pływającą linką. Przecież tak ciepło i przewiewnie, więc odpuszczam kurtkę, czapkę, koszulę... Skarpeta buffa na głowę i styknie. Dwa tygodnie minęły i jeszcze mi po tej imprezie skóra z rąk i twarzy złazi...
Idziemy przez piaszczystą pływową zatokę – ujście rzeczki.
Spod nóg pierzchają stadka mulletów po naście cm. Woda powoli wtacza się w zatoczkę, z nią glony i ryby.
Ja oczywiście pstrykam, Patryk łowi.
Przejeżdżają koło nas konno dwaj gentlemani – miejsce to zupełny kosmos. Łacha piasku, cienka żółta linia oddziela niebo od wody, kolor mają prawie identyczny.
W 3cim rzucie zapinam bassa.
W następnym kolejnego, kilka minut później – następny. Szaleństwo zupełne, jednak przypał szybko gaszą kłęby glonów wciskane przez przypływ. Rzut, dwa pociągnięcia i siedzi kolejny weedfish. Łowienie staje się niemożliwe. Przenosimy się na stronę oceanu, tu jednak dmucha już żwawiej, prosto w paszczę, skończyło się Rajeffowanie i wywalanie po 30parę metrów linki... Woda po kolana, fala, wiatr i z trudem udaje się wywalczyć 20parę metrów.
Patryk cofa się do zatoczki obadać czy coś się zmieniło, ja na samym cypelku, w miejscu gdzie uchodzi rzeka – piłuję z nadzieją na świeżo wpływające ryby. Mija trochę czasu, przypływ zatrzymuje się, zawraca. Rzeka wypluwa ciepłą, zmąconą i pełną glonów wodę do oceanu. Łowię na samym skraju zmącenia, tam gdzie łączą się kolory. Jedyną atrakcją jest padnięcie, przypuszczalnie młodego poloneza, na płyciznę gdzie stoję. Ryba z niesłychanym agresorem goni mullety, zygzakuje, kilka metrów ode mnie. Porusza się błyskawicznie i nim wybiorę linkę i przerzucę się w jej stronę już jest po wszystkim, odpływa. Kilka kilometrów od brzegu ptaki pikują do wody, wielki połów. Grupa statków rybackich okrążyła sieciami stado tuńczyków i wybierają teraz sieci. Tradycyjna dla regionu rzeź ostatnich niedobitków tych wspaniałych ryb idących na tarliska trwa w najlepsze. Upał staje się nie do wytrzymania, ręce i twarz płoną, woda się skończyła – zwijamy się do domu. Jednak nim dojedziemy, pojawia się nowy chytry plan.
Wiatr ustał prawie zupełnie. Tankujemy wodę, przewijamy linki i wio na plażę, szukać polonezów, z nadzieją na takie stare, sezonowane Borewicze
Pływające linki, poppery i przypony kończące się mocnym morskim FC 0,45mm.
Śmigu śmigu, jakoś niezbyt wyobrażam sobie złowienie tych ryb. Na plaży muzyka live, tańczą ludziska w klubie. Piękna plaża, na horyzoncie góry, trzeba tylko uważać żeby odrzucając linkę nikogo z plaży nie zgarnąć. Za plecami beach bar otwarty do późna, można w śpiochach iść na drinka lub kawę...
15h na nogach, ponad 10h łowienia, troszkę już mam mroczki przed oczami.
Znowu gwizdnięcie. Widzę jak za popperem Patryka sunie polonez. Niezbyt stary, takie Atu, ale... Chwilę później kolejny, i następny. Patryk ustawia mnie obok siebie i każe podrzucić pod pysk zwykłego morskiego strimka, jak tylko zobaczymy kolejne odprowadzenie. Oczywiście siłą charakteru szybko powoduję zanik obecności ryb i po kolejnych kilkudziesięciu minutach zbieramy się do chaty. Szybkie przebranie i do knajpy. Cudowne wina, frytkowane kałamarniczki i ryby wszelakie – jestem w kulinarnym niebie.
Dowlekamy się do łóżek przed 2gą. Zgadnijcie co po 5? Tia, pobudka. Ruszam już zupełnie jak zombie. Dobrze że rzeczy zostały w aucie. Dzisiaj trochę dalsza jazda, za to miejsce...
La Isla, bo tak się lokalnie nazywa, jest najbardziej na południe wysuniętym skrawkiem Hiszpanii. Militarna zona, obóz uchodźców, kraty, kamery i setki ptaków. Na podstawie zezwolenia wyrabiamy pozwolenia, informacja o ograniczeniach w dostępie i wejściu. Groblą set metrów do wielkiej skały, dalszą drogę przegradzają kraty. Uśmiech do kamery, krata odsuwa się z metalicznym szczęknięciem. Kolejna kontrola papierów, kolejne powtórzenie gdzie nie włazić. Ludzie pod bronią, druty kolczaste. Łowimy w Alcatraz!
Śmigamy, jest cudnie. Wiatr lekko w plecy, woda spokojna.
Z rykiem silników przepływają przed nami promy do Maroka.
Nie jest dobrze – Patryk kręci głową. Mówi żeby przenieść się na stronę nawietrzną. Chwilę później pojawia się kilku nurków polujących z kuszami. Mimo, że mój Hiszpański jest dobry mniej więcej jak Suahili, z gestów i min rozumiem ich odpowiedź – woda z tej strony pusta, pływają tylko maluchy, idźcie na drugą stronę.
No dobra, znowu slalomem między jajkami ptaków. Z każdym krokiem więcej wiatru w paszczu, jest coraz lepiej. Tyle żeby zejść na dół – trzeba kilka pięterek po linach. Zajebiaszcza idea, ale ja odpuszczę.
Piękna płaska skała, a że mamy już kilka godzin łowienia za pasem, to powodzenia koledzę życzę, a sam wyrypany jak po nocy z portorykami w celi zgonię na skale. Kilka zdjęć stadom mulletów pod nogami i chwila drzemki.
Patryk wraca i mówi, że ryby poza zasięgiem. Idziemy za zakręt. Na skraju omywanej prądem pływu rafy stoją stadka mulletów, widać je dobrze z ponad 200m.
Co chwilę woda eksploduje. Szaleńcza pogoń na obszarze połowy boiska szkolnego, mullety fruwają uciekając przed... Sam nie wiem czym. Patryk stawia na bluefishe, ja na ruską łódź podwodną
Powracamy raźnym krokiem niczym wojska napoleońskie spod Moskwy. Upał, w paszczy sucho, letnia woda o smaku plastiku skończyła się chwilę wcześniej. Ja na stopie dorobiłem się odcisku jak dobre winogrono, więc do sprawności z której słynę +50 przynajmniej. Od połowy drogi pcha mnie już tylko wizja kafekonlecio i zimnego Aquariusa. I bułki z najwspanialszą oliwą, szynką i serem.
Kafejka chyba jeszcze bardziej hardcore niż to co było wcześniej, ale kawa super, klimat super. Mają nawet cień i nie ma słońca Wracając postanawiamy zahaczyć o rzekę z brzanami, ale niestety – brzany gdzieś odpłynęły, pewnie ugotowały się w skwarze lub szukają cienia.
Wpadamy na odwiedziny do znajomych kajakarzy. Dwóch braci ze stanów sprowadza i sprzedaje lokalnie kajaki, urządzili małe zawody. Małe to źle powiedziane, na spotkaniu zjawiło się 150 kajaków! Dwa hotelowe parkingi zastawione autami z żółto-pomarańczowymi bananami na dachach. Ryba dnia to tuńczyk 25 kilo obcięty przy burcie, nie było opcji wylądowania go na pokład!
Wracamy znowu dość późno i dość wcześnie kima, bo już na ostatkach kofeiny lecimy. Tym razem szaleństwo – spaliśmy 4h!
Z samego rana powrót na miejsce z pierwszego dnia. Jakże inne warunki. Niedziela, ludzi naćkane. Wieje, woda zmącona. Szybko łowię pierwszego bassa, poprawiam „balleriną” czy jak nazywają lokalnie spotted sea bassa.
Piękna, waleczna ryba, choć – dość mała. Znowu w okolicy południa wdrapujemy się drogą krzyżową po klifie, dzisiaj jest chyba jeszcze bardziej gorąco.
Odpuszczamy łowienie w ujściu, ponoć przy każdym lepszym wietrze roi się tam od kaitowców.
Postanawiamy poszukać brzan.
Górskie drogi, upiorne słońce, nad górami wiszą nieruchomo sępy. Najpierw przez sady pomarańczowe, później przez zapomniane miasteczka, winnice – pniemy się szukając górnych odcinków, gdzie mogą być ryby. Niestety – nie widać nawet ich śladu. Woda zupełnie pusta.
Trudno, na brzany trzeba będzie wrócić jesienią.
Wracamy mocno wymięci, z postanowieniem zrobienia sobie luźnego wieczora, bez łowienia. Oczywiście nim wjedziemy na parking już mamy ideę, żeby zaraz cisnąć za polonezami. Przypał na łowienie jest potężny, pogoda niezła, ryby ponoć na spin złowiono.
Na plaży wita nas wysoka fala, łowi się bardzo trudno, zarówno przez warunki meteo jak i przez stada ludzi, łowienie na muchę w takim miejscu jest bardzo stresujące. Zwitka do baru na kolejną puszkę Aquariusa i wracamy „do bazy”.
Jeszcze tylko pożegnalne kałamarniczki i dobre wino, i jestem gotowy do powrotu.
W ciągu 3 dni łowienia przespaliśmy po 10h. Zrobiłem ponad 1500km autem, ponad 4tyś samolotem.
Gdyby przed przyjazdem ktoś powiedział mi – jedź do Hiszpanii, to jeden z najlepszych muchowych kierunków w Europie – popatrzyłbym się jak na wariata.
Teraz … Gdybym miał tam jakąkolwiek pracę przeniósłbym się jutro.
Kilka gatunków brzan, bassy, szczupaki. Ba, nawet są głowatki, jakby ktoś chciał chcieć
A w oceanie – miód, raj i szaleństwo zupełne.
3h lotu z większości miast Europejskich (może poza Helsinkami i Trondheim ). Cywilizacja, bezpiecznie. Nic nie gryzie, nie żądli. Można płacić w Euro. Mówią w zrozumiałym języku (szczególnie płetwonurkowie ). Świetne jedzenie, doskonały klimat, mili ludzie. W śpiochach (z resztą, to był ostatni moment na śpiochy, później buty i krótkie spodnie) z plaży do baru można sączyć drinki, łowić na poppery słuchając muzyki live, wyprowadzić rodzinę na basen/plażę/czy gdzie sobie chcą a samemu na ryby.
I miejscowy gajd – top klasa.
Patryk - wielkie dziękuję za najlepszy wyjazd wędkarski do tej pory!
- HighRider, mifek, Friko i 26 innych osób lubią to
Super!!! Byle do wiosny