1
Upór i nagroda
Napisane przez
Kuba Standera
,
28 październik 2012
·
2820 Wyświetleń
sea bass irlandia morskie ocean
Dzisiaj tylko czekałem na dużą wodę, by wrócić na plażę.
W drodze widziałem złowrogie grzywacze fal i gejzery wody wokół skał - przypływ i 30km/h w twarz musi budzić respekt.
Po zejściu nad wodę sprawy wyglądają nie najlepiej - woda zmącona, wobler zatrzymuje się w powietrzu i spada w połowie tej odległości co zwykle, za to plecionka wyfruwa w powietrze pięknym łukiem.
Nic to, obławiając wodę bardzo powoli przesuwam się w stronę skały na której mam upatrzone siedzisko. O ile wczoraj fale z bulgotem rozbijały się u jej podstawy, o tyle dzisiaj po prostu przewalają się przez nią z hukiem, tylko sam czubek wystaje czasem z kipieli.
Nauczony wczorajsza lekcją zabrałem kijek i powoli, niezmordowanie pełznę w jej stronę. Krok, fala, poprawienie stóp między głazami, fala, przesuwam kijek, fala, druga noga krok do przodu, fala... Nie jest łatwe życie z rozwalonymi nogami...
Trochę robi się mi ciepło, jak nieoczekiwanie wyższa fala prawie mnie kładzie, na plecach tacham lustrzankę, niby uszczelniona, ale nie wiem czy przeżyłaby kąpiel w takim miejscu...
Wreszcie docieram do skały, zziajany, woda cieknie mi przez otwór w kapturze po twarzy, brodzie, wewnętrznej stronie kurtki i swetrem do śpiochów. Wykorzystując najpierw przerwę między falami, a później nadchodzącą falę która "nadrzuca" moje ponad stukilowe cielsko jakoś się wspindram na skałkę, tylko kolce zgrzytają po pąklach, którymi skałka jest obficie obrośnięta. Uff, wreszcie sadowię się na szczycie, czując jak dość boleśnie skała włazi w tyłek. Kolejna duża fala prawie zrzuca mnie z zajętego miejsca, usiłuję się podeprzeć z tylu a tam koniec skałki. Buty jednak były wystarczająco ciężkie i zbalansowały. Szybkie nadrzucenie dupska, szorowanie materiałem o ostre skały, kotwiczę się buciorami, podpieram podbierakiem - siedzę wreszcie stabilnie. Torbę z aparatem mam na plecach na jakimś dusząco krótkim pasku, na wysokości szyi, dzięki czemu nawet jak zbiorę falę na paszczę, na torbę powinna co najwyżej spływać jakaś resztka wody.
Pierwsze rzuty spokojnie, chce obczaić jak to dzisiaj wygląda. po 2-3 rzutach zaczynam śmigać płasko i siłowo, żeby jakoś przebić się przez wicher. Chyba 5 przeprowadzenie przynęty zostaje przerwane potężnym szarpnięciem Nic porównywalnego do wczorajszego przytrzymania - dzisiaj ryba wyrżnęła w woblera prawie wyrywając mi kij z ręki, od razu ostry odjazd, nie ma potrzeby poprawiać zacięcia. Luzuję lekko hamulec dźwigienką - cudowny wynalazek Shimano. Ryba odchodzi aż miło, plecionka szybko znika z kołowrotka. Pierwszy odjazd opanowany, kładę kij bokiem żeby nie szalała po powierzchni, podnoszę dopiero jak jest przy mnie, by podnieść ją od skałek. Ześlizguję się ze skałki, nauczony wczorajszym doświadczeniem mam swój wysłużony podbierak Salixa gotowy. Niestety spryciarz zmyka za skałę która jest na tyle mała, że kijem spokojnie daję radę przeprowadzić linkę i unikam zerwania na ostrych krawędziach. Razem z kolejną falą słabnący bass jest na tyle blisko, że zgarniam go w siatkę, unikając kolejnych odjazdów i szarpaniny z rybą. Niby skrócona walka, ale ryba zachowa więcej sił, więc ok.
Przyglądam się mu w podbieraku - jesu, jest wielki, szerokie grzbiecicho i wielka morda, pół woblera zapeklowane w paszczy, pół wystaje z paszczy. Bass łypie na mnie złym okiem, kiedy kuśtykam do brzegu. Droga która zajęła mi dobre 5 minut w drugą stronę zajmuje może 15 sekund. Ryba cały czas w wodzie, spokojnie dyszy, nie trochę mniej spokojnie dyszę ślizgając się po skałkach.
Na brzegu ostrożnie kładę ją w siatce na wielkim, gładkim jak jajo kamieniu.
Wygrzebuję trochę namoknięty aparat i szybkie foto, gdzieś przy 3cim słyszę szurgot kamieni - to po stromej, żwirowej ścieżce zjeżdża wczorajszy współtowarzysz łowienia z Walii. Podchodzi z uśmiechem i kciukiem w górę, waży rybę i robi mi kilka zdjęć.
Ryba mimo, że troszkę krótsza jest bardziej nabita i waży prawie tyle co wczorajsza - 6 funtów.
Jeszcze szybka fota z piersiówką (a jakże, pamiętam czego mi wczoraj brakowało), którą dostałem od naszych bratanków na zlocie nad Dunajcem - pamiętacie jak zajebiści to byli ludkowie?
Ryba w wodzie usiłuje wykręcić mi nadgarstek - ten nie potrzebuje długiej rehabilitacji, przy pierwszej fali wystrzeliwuje z rąk i odpływa. Chwila pogaduchy z Walijczykiem, który chyba coraz mniej wierzy, że to 2gi bass do tej pory i wracam na skałkę.
Po usadowieniu się najpierw wyciągam piersiówkę i koję nerwy kilkoma łykami torfówki, zaczynam łowić. Niestety - woda minęła HW i zaczyna się odpływ pod wiatr - fale stają się potężniejsze z chwili na chwilę, po 30 minutach decyduję, że to jednak ma być przyjemność nie walka i zasłużyłem na powrót do domu.
Jeszcze tylko przedarcie się do brzegu i zwitka do auta. Ściągam mokre ciuchy, wyciągam aparat z mokrej torby - nie zrobiło to na nim wrażenia.
Zatrzaskuję drzwi i nagle cisza i bezruch w powietrzu, jednym trzaśnięciem izoluję się od szalejącego na zewnątrz żywiołu.
Chwilę siedzę, delektując się ciepłym powietrzem, czuję jak twarz zaczyna płonąć od wysmagania wiatrem.
W drodze widziałem złowrogie grzywacze fal i gejzery wody wokół skał - przypływ i 30km/h w twarz musi budzić respekt.
Po zejściu nad wodę sprawy wyglądają nie najlepiej - woda zmącona, wobler zatrzymuje się w powietrzu i spada w połowie tej odległości co zwykle, za to plecionka wyfruwa w powietrze pięknym łukiem.
Nic to, obławiając wodę bardzo powoli przesuwam się w stronę skały na której mam upatrzone siedzisko. O ile wczoraj fale z bulgotem rozbijały się u jej podstawy, o tyle dzisiaj po prostu przewalają się przez nią z hukiem, tylko sam czubek wystaje czasem z kipieli.
Nauczony wczorajsza lekcją zabrałem kijek i powoli, niezmordowanie pełznę w jej stronę. Krok, fala, poprawienie stóp między głazami, fala, przesuwam kijek, fala, druga noga krok do przodu, fala... Nie jest łatwe życie z rozwalonymi nogami...
Trochę robi się mi ciepło, jak nieoczekiwanie wyższa fala prawie mnie kładzie, na plecach tacham lustrzankę, niby uszczelniona, ale nie wiem czy przeżyłaby kąpiel w takim miejscu...
Wreszcie docieram do skały, zziajany, woda cieknie mi przez otwór w kapturze po twarzy, brodzie, wewnętrznej stronie kurtki i swetrem do śpiochów. Wykorzystując najpierw przerwę między falami, a później nadchodzącą falę która "nadrzuca" moje ponad stukilowe cielsko jakoś się wspindram na skałkę, tylko kolce zgrzytają po pąklach, którymi skałka jest obficie obrośnięta. Uff, wreszcie sadowię się na szczycie, czując jak dość boleśnie skała włazi w tyłek. Kolejna duża fala prawie zrzuca mnie z zajętego miejsca, usiłuję się podeprzeć z tylu a tam koniec skałki. Buty jednak były wystarczająco ciężkie i zbalansowały. Szybkie nadrzucenie dupska, szorowanie materiałem o ostre skały, kotwiczę się buciorami, podpieram podbierakiem - siedzę wreszcie stabilnie. Torbę z aparatem mam na plecach na jakimś dusząco krótkim pasku, na wysokości szyi, dzięki czemu nawet jak zbiorę falę na paszczę, na torbę powinna co najwyżej spływać jakaś resztka wody.
Pierwsze rzuty spokojnie, chce obczaić jak to dzisiaj wygląda. po 2-3 rzutach zaczynam śmigać płasko i siłowo, żeby jakoś przebić się przez wicher. Chyba 5 przeprowadzenie przynęty zostaje przerwane potężnym szarpnięciem Nic porównywalnego do wczorajszego przytrzymania - dzisiaj ryba wyrżnęła w woblera prawie wyrywając mi kij z ręki, od razu ostry odjazd, nie ma potrzeby poprawiać zacięcia. Luzuję lekko hamulec dźwigienką - cudowny wynalazek Shimano. Ryba odchodzi aż miło, plecionka szybko znika z kołowrotka. Pierwszy odjazd opanowany, kładę kij bokiem żeby nie szalała po powierzchni, podnoszę dopiero jak jest przy mnie, by podnieść ją od skałek. Ześlizguję się ze skałki, nauczony wczorajszym doświadczeniem mam swój wysłużony podbierak Salixa gotowy. Niestety spryciarz zmyka za skałę która jest na tyle mała, że kijem spokojnie daję radę przeprowadzić linkę i unikam zerwania na ostrych krawędziach. Razem z kolejną falą słabnący bass jest na tyle blisko, że zgarniam go w siatkę, unikając kolejnych odjazdów i szarpaniny z rybą. Niby skrócona walka, ale ryba zachowa więcej sił, więc ok.
Przyglądam się mu w podbieraku - jesu, jest wielki, szerokie grzbiecicho i wielka morda, pół woblera zapeklowane w paszczy, pół wystaje z paszczy. Bass łypie na mnie złym okiem, kiedy kuśtykam do brzegu. Droga która zajęła mi dobre 5 minut w drugą stronę zajmuje może 15 sekund. Ryba cały czas w wodzie, spokojnie dyszy, nie trochę mniej spokojnie dyszę ślizgając się po skałkach.
Na brzegu ostrożnie kładę ją w siatce na wielkim, gładkim jak jajo kamieniu.
Wygrzebuję trochę namoknięty aparat i szybkie foto, gdzieś przy 3cim słyszę szurgot kamieni - to po stromej, żwirowej ścieżce zjeżdża wczorajszy współtowarzysz łowienia z Walii. Podchodzi z uśmiechem i kciukiem w górę, waży rybę i robi mi kilka zdjęć.
Ryba mimo, że troszkę krótsza jest bardziej nabita i waży prawie tyle co wczorajsza - 6 funtów.
Jeszcze szybka fota z piersiówką (a jakże, pamiętam czego mi wczoraj brakowało), którą dostałem od naszych bratanków na zlocie nad Dunajcem - pamiętacie jak zajebiści to byli ludkowie?
Ryba w wodzie usiłuje wykręcić mi nadgarstek - ten nie potrzebuje długiej rehabilitacji, przy pierwszej fali wystrzeliwuje z rąk i odpływa. Chwila pogaduchy z Walijczykiem, który chyba coraz mniej wierzy, że to 2gi bass do tej pory i wracam na skałkę.
Po usadowieniu się najpierw wyciągam piersiówkę i koję nerwy kilkoma łykami torfówki, zaczynam łowić. Niestety - woda minęła HW i zaczyna się odpływ pod wiatr - fale stają się potężniejsze z chwili na chwilę, po 30 minutach decyduję, że to jednak ma być przyjemność nie walka i zasłużyłem na powrót do domu.
Jeszcze tylko przedarcie się do brzegu i zwitka do auta. Ściągam mokre ciuchy, wyciągam aparat z mokrej torby - nie zrobiło to na nim wrażenia.
Zatrzaskuję drzwi i nagle cisza i bezruch w powietrzu, jednym trzaśnięciem izoluję się od szalejącego na zewnątrz żywiołu.
Chwilę siedzę, delektując się ciepłym powietrzem, czuję jak twarz zaczyna płonąć od wysmagania wiatrem.
- mifek i tpe lubią to