Można łowić szklakiem, można i bambusem.
Do czasu, aż się nie trafi na "swoją" burzę.
Ja trafiłem na własną jeszcze za studenta, kiedy to człowiek nie czuł respektu przed niczym nad wodą i łowił w każdą pogodę.
Zastała mnie na wiślanej wyspie i zgotowała piekło.
W mgnieniu oka bezpieczna wyspa przestała być schronieniem, oczami wyobraźni widziałem nawet miejsce na piachu, gdzie mi koledzy wędkarze krzyżyk pod znicza zbiją.
Od wirującej w powietrzu wody było biało dosłownie, straciłem orientację gdzie kończy się woda z rzeki, a zaczyna ta z opadu.
Łozy biły pokłony wodzie niczym oszalałe dewotki, kruche gałęzie osik i innych słabszych drzew już dawno przestały być integralną częścią wiślanej flory, krążąc na wietrze jak wiedźmie miotły bez pilota.
Węglową wędkę ukryłem pod krzakiem, przykładając na nią ciężki chlebak, sam wlazłem pod namiastkę krzaczka kilkadziesiąt merów dalej, byle dalej właściwie, od ściągającego pioruny cholerstwa, a Perun wściekł się wtedy, pamiętam.
Miotał grzmotem na prawo i lewo, nie oszczędzał wyspy, ani mojej najbliższej okolicy, waląc raz po raz blisko.
Za blisko.
Gdy to trwające wieczność szaleństwo żywiołu się skończyło, wylazłem niczym szczur spod krzaka, mokry, brudny i do człeka niepodobny (bardziej niż zwykle niepodobny).
Po czasie też zdałem sobie sprawę, że od pioruna ogłuchłem na jedno ucho, nie słyszałem nawet przyłożonych pod kłapciaty organ słuchu i uderzanych o siebie kamieni, tylko piszczało coś pośrodku.
Przeszło mi po kilku dniach dopiero, strach przed burzą za to pozostał, no może nie strach - respekt.
Dlatego stronkę uznaję za wielce pożyteczną, korzystał będę na bank i na wszelki wypadek.