Są to słowa niebezpieczne: „jedziemy” bądź „wyruszamy”. Zwiastują rychłe porzucenie wszystkiego co znajome, przytulne i bezpieczne. Gdy wreszcie zabrzmią, musisz zostawić to co dobrze znasz i co nie wzbudza już twoich pytań. Po tych słowach, jesteś zdany na obcych. To jak nad ranem wysunąć nogę z pluszowego „kapcia-króliczka”, który na zeszłe Święta dostałeś od żony i stanąć na zimnej posadzce. Niebezpieczne słowa oznaczają podróż. A może obiecują Ci nawet więcej – wyprawę? Coś co posiada szerszy kontekst i kryje w sobie słodki sekret poznawania. Wyprawa będzie pasować lepiej. W tym słowie jest kolor nieba i radość, o której zapomnieli zmęczeni dorośli, ale którą w uśmiechu zatrzymały ich dzieci. To radość czerpana garściami z samego przebywania w drodze.
Po raz pierwszy głęboko zaciągnęliśmy się dusznym powietrzem Czarnego Lądu. Czerwonym od wirujących drobinek kurzu, afrykańsko-lepkim i nasączonym zapachem zbyt długo leżących na słońcu owoców. Choć pytań było więcej niż odpowiedzi, wyruszyliśmy. Na dziki wschód korzennej wyspy szamanów, przecierać szlak, na zaczarowany Madagaskar.
Żmudne, sprzętowe rozterki jeszcze w domu. Będziemy łowić grubo albo wcale nie będziemy łowić. Craft Bait 200 g. Selektywna rzecz.
Trzeba to tylko jeszcze wszystko jakoś ugnieść-dopchnąć na Okęciu…
…i po 20 godzinnej podróży wbijamy się wreszcie do dusznej Antananarywy, stolicy Madagaskaru. Porządny hotel i wypoczynek po takiej poniewierce jest zdecydowanie na plus.
Ale kto bym tam myślał o spaniu, jak tuż obok tętni inny, afrykański świat. Focimy co się da.
Nie wszyscy jednak 😊. Hedoniści korzystają z bezczelnie ciepłej wody w basenie.
Krótki spacer przed kolejnym lotem i pierwsze kontakty z Malgaszami.
Chyba są tak samo ciekawi nas jak my ich. Uśmiechają się, spokojnie oddają swojej codzienności. Nikt nas nie nagabuje, nie chce „one dollar” i nie łypie spode łba. Odwrotnie niż w typowym turystycznym raju z kolorowego katalogu.
Ponownie na lotnisku, tym razem krajowym. Kolejka jak na Gubałówkę i 2 godziny stoimy ściśnięci w ludzkim imadle. Nikt nie mówi po angielsku, tablica lotów też nie działa. Każą na migi czekać. Czekamy.
Się doczekaliśmy. Pędem na pas startowy bo „mają opóźnienie”. Samolot śmigłowy, to dobrze. Takie najrzadziej spadają.
1500 km i 3 godziny lotu dalej na północ. Koniec latania, hurra!
Wysypujemy się przed lotnisko w Diego Suarez, naszym punkcie docelowym. Aparaty w ruch.
Diego (inna nazwa to Antsirananana) to siódme co do wielkości miasto na Magadaskarze. Mieści się tu baza marynarki wojennej, a zdecydowana większość ludzi klepie straszną biedę.
Nie polecam zwolennikom nadmorskich kurortów, czyściutkich plaż i łatwej turystyki.
Nie będą natomiast zawiedzeni autentycznie ciekawi świata. Jest brudno, jest głośno i nie pachnie zbyt wytwornie. Czasami po prostu okrutnie śmierdzi. Można jednak spojrzeć w czarne oczy Afryki z bliskiej odległości. O takich miejscach mówię „tu pachnie życiem”!
Im bliżej portowego centrum tym lepsza sytuacja miasta i jego mieszkańców. Domy są odmalowane, na ulicach latarnie, a od czasu do czasu klimatyzowany sklep.
Trzy najbliższe noce spędzimy w niezłym hotelu. Dziwne i niezręczne to strasznie uczucie kiedy przyjechałeś się dobrze bawić na rybach, a obok za hotelowym murem ludzie mogą tylko wyobrażać sobie jak jest w środku. Podróżowanie uczy. Pokory, szacunku i wdzięczności.
Szybko opuszczamy hotelową enklawę i ruszamy przed siebie, w ulice Antsiranany. Obserwujemy życie, pytamy o zgodę na zdjęcia. Czasami ktoś poprosi nas o cokolwiek, jakiś drobiazg za wykonanie fotografii. Kiedy nie mamy się już czym odwdzięczyć, Malgasze reagują uśmiechem i pokazują, że to nie szkodzi. Posiadać mniej, to tak naprawdę mieć znacznie więcej.
Nazajutrz wyruszamy poza granice miasta aby uszczknąć choć odrobinkę z cudów przyrody zaczarowanej wyspy. Al trzeba tam dotrzeć. Przemieszczanie się po malgaskich drogach jest przygodą samą w sobie.
Tempo jest raczej spacerowe, ale tak powinno właśnie moim zdaniem być w podróży.
Oczekując przed kolejnym posterunkiem na kontrolę samochodów, dostrzegamy pierwsze kameleony. Na Madagaskarze występuje wiele endemicznych (właściwych tylko dla tego obszaru) gatunków tych niesamowitych gadów. Ich grecka nazwa – chamailéōn – oznacza dosłownie „lwa na ziemi”. Posiadają kilka wyjątkowych cech – między innymi potrafią zmieniać barwę w zależności od temperatury i rodzaju otoczenia oraz widzieć wszystko w promieniu prawie 180 stopni bez obracania głowy.
Wielkie owoce na ziemi to duriany. Smakują dziwnie, a pachną jeszcze dziwniej. Większość ludzi ich nie toleruje ale znam takich co potrafią opędzlować całego na podwieczorek!
Są i baobaby! Jak na Madagaskar to mizerne, ale na północy wyspy są dość rzadkie i w ogóle ciężko jakąś sztukę namierzyć.
Transport na Madagskarze to temat na osobny artykuł. Takich mistrzów w pakowaniu nie widziałem nigdzie indziej poza Indiami. Pan na rowerze przewoził rano wydobyty węgiel do skupu w Diego. Recz w tym, że Diego jest 90 km dalej…
Zaprawdę, mówię Wam, że nie ma co narzekać na nawierzchnię w Polsce.
Chatka zbita z kilku desek przewiązanych sznurkiem. Obok rynsztok, 2 m od domu. Jednak widać tu szczęście. Dalej narzekasz, że masz w życiu pod górkę?
Opuszczamy cywilizację. Stromy zjazd do doliny Tsingy.
Nissan Patrol. Terenowa, mocarna konstrukcja na sztywnej ramie, która nie zmieniła się od prawie 30 lat. Właściwe auto we właściwym miejscu.
Po drodze przejeżdżamy przez kilka wiosek. Myślę, że ta dziewczynka wyrośnie na przepiękną kobietę.
Gekon zielony (Phelsuma madagascariensis) zwany także madagaskarskim.
Domowe kociołki używane powszechnie na wyspie. Znajdziecie taki w każdej chatce.
Zasilana słońcem, ale jest! Telewizja dotarła już wszędzie.
Krajobraz zmienia się jak w kalejdoskopie. Przejazd przez sawannę.
Wąwóz Tsingy. Unikalne, jedyne takie miejsce na świecie, ostrych jak brzytwa wapiennych iglic. Na skutek izolacji, przyroda na Madagskarze jest wyjątkowa.
Jałowe pustkowia nie sprzyjają rolnikom, ale nie ma tu innej opcji aby zapewnić rodzinie przetrwanie.
Moje dzieciaki po zobaczeniu tej fotki spytały „nie mają zmywarki?”. Śmiać się czy płakać?
W mięsnym.
Północ wyspy porasta spory kawałek prastarej dżungli. Nie mogliśmy tego przegapić!
Spotkaliśmy tam (dzięki doskonałemu przewodnikowi) jedno z najbardziej wyjątkowych zwierząt jakie zamieszkuje Ziemię. To gekon liścioogonowy (Uroplatus phantasticus) – zwierze, które opanowało sztukę kamuflażu do poziomu „master”. 15 minut wpatrywaliśmy się w pień drzewa, na którym przycupnął (50 cm od naszych oczu) i nie byliśmy w stanie go dostrzec. Na szczęście przewodnik się zlitował…
O, tu siedzi na drzewie!
W dżungli poruszamy się starym szlakiem niewolniczym, którym Francuzi transportowali nieszczęśników na wybrzeże i dalej do Europy.
Pierwotny las deszczowy otacza ze wszystkich stron.
Zatrzymujemy się na krótki lunch, a z lasu wychodzi nam na spotkanie mangusta kasztanowa (Galidia elegans). Po chwili dołącza do niej druga.
Zwabił je zapach świeżego mango, które wyciągnęliśmy z plecaka.
Po krótkiej chwili pojawia się więcej żarłoków. Na to czekaliśmy, pełen sukces!
Lemury przybywają tłumnie i po chwili są wszędzie w około. Te nadrzewne ssaki występują jedynie na Madakagarze i w archipelagu Komorów. Są śliczne, ale niezbyt ślicznie pachną…
Końcówka w dżungli przynosi jeszcze jedną atrakcje. Przewodnik zniknął w lesie na 20 minut po czym wróci do nas z najmniejszym kameleonem świata – Brookesia micra. Gatunek został odkryty dopiero w 2007 roku. Na zdjęciu dorosły osobnik.
Kończymy cześć turystyczną, jutro wypływamy wreszcie na pierwsze wędkowanie.
Jednak zostało jeszcze kilka godzin do zachodu słońca, żal nie wykorzystać na zdjęcia.
Bladym świtem meldujemy się w porcie w Diego Suarez. Będziemy przez tydzień opływać wschodnie wybrzeże Madagaskaru i spać na katamaranie, który wypłynął przed nami w nocy. Dogonimy go wieczorem. Na razie wsiadamy do szybkich, wędkarskich łodzi.
Mamy dwie takie jednostki. Duże, bezpieczne, z fachową załogą i regularnie serwisowane. W takim miejscu to absolutna podstawa. Poważna awaria łodzi na otwartym morzu gdzie nie ma nikogo w promieniu wielu kilometrów, to po prostu zagrożenie życia. Żadne ryby nie są tego warte. Ruszamy! Ostatni moment aby zadzwonić do bliskich. Następne dni będziemy bez kontaktu ze światem – wylogowani ze wszystkiego.
Dwie godziny po opuszczeniu Antsiranany trafiamy do raju.
Pierwszy! Nieduży, ale nie łowiłem ich ponad rok i zupełnie zapomniałem że to ryby na sterydach.
Zrywa się wiatr, ale „super-Adrian” sobie radzi. GT jeszcze nie wiedzą jak bardzo będą miały przechlapane przez następne dni.
W południe upał robi się niemożebny. Dość.
Musimy płynąć dalej, gdzieś gdzie wieczorem spotkamy się z bazą-katamaranem. Okazuje się, że to 80 km dalej na południe, a Ocean trochę się rozhulał. Łatwo nie będzie.
Po czterech godzinach piekła (nie sposób było robić zdjęcia, bo fale miały po trzy metry, a czas zajmowała nam głównie modlitwa) docieramy do spokojniejszej zatoki w pobliże katamaranu. Pierwsza 20-tka melduje się od razu.
Wszystkie karanksy wracają oczywiście do swojego domu.
Wielka makrela zażera Adrianowego poppera przy samej łodzi. Mamy fart, że zapięła się z boku. Jej zęby bez zająknięcia radzą sobie z shock leaderem 250 LBS!
Wpływamy w płyciutką lagunę z kryształową wodą. Pod łodzią tysiące małych, kolorowych rybek. Przewodnik każe czekać i mówić, że na pewno tu przypłyną prędzej czy później bo to ich stołówka. Przypływają szybko. Łowimy kilkanaście karanksów w 2 godziny. Z dwoma naprawdę dużymi przegrywamy walkę bo nie jesteśmy w stanie ich zatrzymać przed parkowaniem w rafie, jest za płytko. Po mega hardcorowym holu na krótkim dyszlu udaje mi się zapanować nad jedną większą rybą – 33 kg. Adrian i Andrzej przegrywają swoje pojedynki. Mieli na kijach GT większe niż moje.
Poppery na Madagaskarze umierają bardzo młodo.
Pada pytanie czy chcemy płynąć na wieczorną turę przed samym zachodem słońca. Czy chcemy??
Dublet z Adrianem. Obie ryby 20 kg +. Umordowani, ale szczęśliwi!
Nasza pływająca baza pozwala dotrzeć do miejsc gdzie nie łowi absolutnie nikt.
Katamaran parkuje na noc w osłoniętych od wiatru zatoczkach, zawsze blisko od rybodajnych miejscówek.
Wiele spraw składa się na udaną wędkarską eskapadę. Kuchnia jest na pewno jedną z nich. Madagaskar pod tym względem bije inne „tropiki” na głowę. Genialne jedzenie.
Kolejny ranek i serca pełne nadziei przed wypłynięciem!
Pierwsze porządne GT Marcinka. Chłop dochodzi chwilę do siebie.
Orion Fraser Pop to mój ulubiony popper. Sprawdził mi się wszędzie i kosztuje połowę tego co japońskie cudeńka.
Na to łowiliśmy. Dopóki na rybach nie pourywaliśmy 😊
Od czasu do czasu wędkę do ręki bierze nasz sternik Nico. Nigdy nie spotkałem lepszego fachury od tropikalnego łowienia. Wirtuoz.
Łowienie GT na poppery to sport ekstremalny, ale łowienie ich w nocy to czysty hardcore. Tego nie da się łatwo opisać. Branie słyszysz, a jak nie jesteś gotowy to po 2 sekundach leżysz jak długi na pokładzie. Te ryby potrafią być bardzo niebezpieczne jak ktoś nie ma doświadczenia (hamulec w kołowrotku jest ustawiony na beton). Spróbowaliśmy jednej nocnej tury i to nam wystarczyło. Adrian pozamiatał, ale grubo połowił każdy.
42 kg.
Połowa wyjazdu minęła…ech!
W poppingu brak przestrzeni na sprzętowe kompromisy.
Japoński Zenaq pracuje pod 10-kilogramowym smykiem.
Co ja robię tu….
Cubera, kolejny model poppera za „rozsądną” cenę 45 Euro…
Takie miejsca lubimy. Tu mieszkają duże ryby. Biorą często, ale rzadko udaje się je wyholować. Przy tej rafie przegrałem z największym GT mojego życia. Pękł przypon 250 LBS.
Jobfish. Kolacyjny gatunek.
Im dalej rzucasz, tym zazwyczaj więcej łowisz.
Lunch time. W południe i tak rzadko coś bierze. Rybom chyba też zbyt ciepło.
Krótkie spotkanie z przepływającymi tuńczykami. Jedyny myk w ich łowieniu to zdążyć rzucić (lub dorzucić) zanim odpłyną. Branie następuje natychmiast.
Wieczorem głodni spać nie pójdziemy.
Zmiana na stickbaita przynosi często upragnione branie. Zresztą stickbaitami łowi się siłą rzeczy bo ile można wytrzymać ze 150-gramowym popperem przy tej temperaturze?
Chyba 4-tego dnia mamy troszkę dość łowienia. Wracamy po kilku godzinach odpocząć nieco od tej tyrki. Jest okazja wybrać się na brzeg do niedaleko położonej wioski, która jest zupełnie odcięta od świata.
Ale po drodze…😉
Z wizytą na stałym lądzie…
A przed wieczorem chociaż na godzinkę…
Adrian sprawdza wieczorem naszą załogę. 1 do 0 dla Polski.
Następny ranek znów przynosi ryby. Mniejsze, ale to nam wcale nie przeszkadza. Chwila wytchnienia od GT.
Nie ma już ciśnienia na ryby ostatniego dnia. Zalegamy na kilka godzin na katamaranie.
Po 2 butelkach rumu jest 2 do 0 dla nas.
Paint it black.
Tymczasem na drugiej łodzi, z drugiego aparatu. Sylwek, Tomek i Czesio łowią aż miło. Próbują nawet głębokiego jiggingu i łowią kilka gatunków, których nazw już niestety nie pamiętam. Są spotkania z rekinami (udało się wyciągnąć tylko maluchy), żaglicą i mahi-mahi. Wszystkie na korzyść ryb, ale chłopaki wracają w to samo miejsce w styczniu 2019 więc ten się śmieje kto….
Powrót w kierunku Diego Suarez. Po drodze złowimy jeszcze jakieś ryby, ale to już koniec. Tydzień na wodzie, a minęło jak jeden dzień.
W wyprawie wystąpili: Marcin Mamys, Sylwek Jankowiak, Tomek Kubala, Adrian Stachowiak, Czesio Łukasiewicz, Maciek Rogowiecki
Zdjęcia: jak wyżej.
Kliknij tutaj by zobaczyć artykuł artykuł