Nad Wisłę zazwyczaj wybieram się rano. Mam wtedy więcej czasu na łowienie i nie ogranicza mnie zachodzące Słońce. Poza tym nad wodą jest mniej wędkarzy, a tym samym łatwiej o wolne miejsce i odrobinę upragnionego spokoju. Tym razem z kumplem postanowiliśmy jednak, że wybierzemy się po południu. Trochę żeby połowić inaczej niż zwykle, a trochę z lenistwa 
Obecny sezon jest dla mnie dopiero drugim sezonem łowienia w rzece. Zdaję sobie sprawę ze swojego niewielkiego doświadczenia, z drugiej jednak strony zauważam ogromny progres w stosunku do zeszłego roku. Wyniki lepsze, zarówno ilościowo, jak i jakościowo, nie wspominając już o zdecydowanie mniejszej liczbie strat. Nad Wisłą nie poruszam się już jak po omacku, coraz więcej widzę i rozumiem z tego, co dzieje się nad wodą. To wszystko jest wynikiem wielu godzin spędzonych na przedzieraniu się przez przybrzeżne krzaki, w błocie i chmarach komarów. Do poziomu średniozaawansowanego jeszcze sporo mi brakuje, ale przynajmniej wiem już, jak do niego dążyć.
Moje wędkarskie cele na ten rok zawierały kilka punktów. Wśród nich były dwa główne: w końcu łowić bolenie nie tylko w charakterze przyłowu, nauczyć się łowić na opaskach. Bolenie cały czas pokazują mi moje miejsce w szeregu, no może ostatnio pojawiła się jakaś iskierka nadziei. Z rozpracowaniem opasek poszło mi jednak lepiej. W zeszłym roku kilka prób łowienia w takich miejscach skończyło się kompletną klapą. Trzymałem się więc tego, co dawało efekty, czyli łowienia kleni na główkach i rafkach. W tym sezonie, powoli, ale systematycznie, opaski zaczęły się przede mną otwierać.
Dzisiaj dotarliśmy na wodę jeszcze w pięknym słońcu. Umiarkowany wiatr, niewiele chmur, kamienista opaska. Pod ręką dwie wędki – lżejsza na klenia, cięższa na bolenia. W zastanych okolicznościach wybór był prosty – zaczynam od kleni, bolki zaatakuję później, kiedy zacznie się ściemniać. Tym razem jednak, zamiast nieśmiertelnego woblerka, na koniec zestawu wędruje mała, biała obrotówka. Wyszedłem z założenia, że warszawskie ryby widziały już wszystko, trzeba je zatem czymś zaskoczyć
a i mi przyda się jakaś odmiana od balsowych cukierków. Po cichu przedarłem się przez wierzbowe zarośla, przykucnąłem pod krzakiem i zacząłem metodycznie obławiać miejscówkę wachlarzem. Na koniec wychyliłem się nieco i rzuciłem wzdłuż brzegu. Po chwili, przy samych kamieniach szarpnięcie, zacięcie i… siedzi
Błyskawiczny, energiczny odjazd i myślę sobie „kolejny, sportowy boleń”. No i fajnie, łowienia boleni nigdy za wiele. Ryba jednak nie daje za wygraną, idzie dalej z nurtem. W zeszłym tygodniu w tym miejscu straciłem podobną po tym, jak weszła w jakieś patyki i się odpięła. Idę za nią kawałek po kamieniach, nad krawędzią wody. W końcu się zatrzymała, odzyskuję linkę, starając się jednocześnie delikatnie wyciągać rybę w wyższe partie wody. Hamulec kołowrotka i kij współpracują bez zarzutu, przyglądam się zbliżającym się ku mnie wirom. Ryba pokazuje się przy powierzchni, łagodnie błyska bokiem i już wiem, że to nie boleń, tego wzoru na łusce nie da się z niczym pomylić. Po kilku kolejnych odjazdach ląduje na brzegu (dzięki, Łukasz!). Krótka sesja, miarka wskazuje 56 cm i rekord życiowy w kategorii: kleń
A to dopiero początek dzisiejszego łowienia… Muszę częściej bywać nad Wisłą po południu 
SG Parabellum 3-16, 279; Techron 0,08 + metr fluorocarbonu.