Wczorajszy spacer zacząłem w pośpiechu. Byle szybciej z pracy do domu, byle szybciej obowiązki poodhaczać i wyjsc na ryby.
W planach miejsca już trochę czasu nie odwiedzane, ale cała noc przede mną żeby się z nimi przeprosić. A to dobre 5-7km brzegu do przedeptania.
Zaczyna padać.
Ok, deszcz nieco mi przeszkadza, ale nie bardzo. Pierwsza godzina i pierwsze miejsca za mną, zero kontaktów z kleniami.
Druga godzina i dalej ani dotknięcia. Kiepsko, nie żrą dzisiaj.
Przestało padać, przestalo wiać, zmieniam taktykę. Nie łowię, idę szukając życia na wodzie. Znajduję.
Delikatne puknięcie, nie wciąłem.
Kilkadziesiąt rzutów bez poprawki. Idę dalej.
Wracam do oblawiania traw...
Pach. Bzzzzz. Rybka zwiewa panicznie w rynnę, tam staje i się uspokaja a ja delikatnie próbuję podciągać. Wzięła na malutkiego sdra z maciupką kotwiczką więc tu przemoc nie jest rozwiązaniem, trzeba wolniutko, subtelnie, spokojnie
Tylko trochę słabo, że ustawił się bokiem do prądu i samym naporem wody wybiera pomału plecionkę. Stopuję go po paru metrach i powoli zaczynam podciągać. Trwa to tak z 5 minut pewnie, bo nurt mocny, kotwiczka nie, a ryba wraz z czasem holu rośnie.
W momencie kiedy parkuje w zaczepie w mojej głowie miał już pod 60cm i był na pewno bardzo gruby.
Poluzowałem zestaw, czekam czy sam nie wyjdzie. Nie wyszedł. Poszarpałem, poszarpałem. Wyszedł. Ta, ale wobler. Już bez ryby.
Podczas holu popełniłem jeden kardynalny błąd - ciesząc się holowaniem nie dążyłem do szybszego wyjęcia ryby, mogłem przecież zejść w dół i holować go z prądem. Pewnie skończyłoby się inaczej.
Oblawiam miejsce dalej, słysząc jakąś zwierzynę łażącą za plecami. Pewnie dziki, bo co innego, za ciężkie na sarny.
Pach. Szybki hol i takie biedne 40+ wyslizgiem ląduje na korzuchu z traw, wypina się sam, i kica do wody. Bardzo dobrze, nie będę musiał moczyć rąk.
Kolejna godzina bez kontaktu.
Starczy na dzisiaj.
Ten spacer należy skwitować wymianą najmniejszych kotwiczek na wzmacniane.