Skocz do zawartości

  •      Logowanie »   
  • Rejestracja

Witaj!

Zaloguj się lub Zarejestruj by otrzymać pełen dostęp do naszego forum.

Zdjęcie

[Artykuł] Wyprawa Do Wisconsin - Nie Tylko Na Ryby


  • Zaloguj się, aby dodać odpowiedź
Brak odpowiedzi do tego tematu

#1 OFFLINE   remek

remek

    Administrator

  • Administratorzy
  • 26625 postów
  • LokalizacjaWarszawa
  • Imię:Remek

Napisano 03 październik 2012 - 13:17

Jak zwykle w drugiej połowie maja w ostatnim tygodniu przed Mamorial Day wybrałem się na szczupaki do Phillips Wisconsin. Trzy dni wcześniej otrzymałem wiadomość od Mike’a, właściciela Evergreen Point Resort, że szczupaki i sandacze są aktywne.

Wyjechaliśmy o 12-tej w nocy z soboty na niedzielę. Towarzyszył mi Grzegorz Wilczyński. Grzegorza nie muszę chyba przedstawiać, ale uczynię to w kilku słowach dla nowych czytelników. Grzegorz jest mistrzem w wędkarstwie muchowym, pasjonatem wędkarstwa podlodowego. Jest również konstruktorem wędek podlodowych i nie tylko. Zwycięzcą najpoważniejszych turniejów wędkarskich. Aktualnie jest członkiem i trenerem reprezentacji Stanów Zjednoczonych w wędkarstwie podlodowym. Szukając producenta wędek, z którym mógłby realizować swoje konstrukcje i patenty postawił na najlepszych. Związał się i współpracuje z St. Croix Rod Co.

St. Croix Rod Co. założone 1948 roku mieści się w Park Falls w Wisconsin, kilkanaście mil na północ od Phillips. W swojej historii oprócz produkcji wędek firma zajmowała się także produkcją między innymi wioseł, podbieraków oraz handlem sprzętem wędkarskim innych producentów. Jednak to unikalna technologia oraz jakość ręcznie wytwarzanych wędek wyprowadziła firmę na sam szczyt wędkarskiego świata.

 


 

Prawdziwy rozkwit i sławę firma zawdzięcza rodzinie Schluter. Gordon Schluter pierwotnie udziałowiec, a po przejęciu- właściciel St. Croix Rod Co. zdecydował skoncentrować się tylko na produkcji wędek z których firma była najbardziej znana. Syn Paul Schluter został na początku lat 80-tych zatrudniony jako pierwszy przedstawiciel sprzedaży.  Jeff, brat Paul’a dołączył do rodzinnego biznesu i jako utalentowany reprezentant sprzedaży. Pomiędzy rokiem 1984 a 1990 zwiększył sprzedaż 15-to krotnie, zostając wkrótce vice-prezydentem od spraw sprzedaży i marketingu.

David Schluter, aktualny vice-prezydent do spraw produkcji dołączył do St. Croix w 1992 roku. To jemu firma zawdzięcza kompletne przeprojektowanie produkcji i restrukturyzację zarządzania. W 1983 roku St. Croix wprowadził wędki grafitowe. Najlepszej jakości grafit, unikalna technologia i kontrola jakości każdej wędki dała wędkarzom do rąk wyjątkowy produkt. Dlaczego o tym piszę? Otóż, dlatego że zawsze zafascynowany byłem wędkami St. Croix i dzięki Grzegorzowi- w drugi dzień naszej wyprawy wędkarskiej miałem zobaczyć na własne oczy proces powstawania owych słynnych wędek.

Do Phillips dojechaliśmy o 5 rano. Zwodowaliśmy łódkę i ruszyliśmy na ryby. Niestety, temperatura spadła znacznie. Było poniżej 50 F. Było tak zimno i wietrznie, że założyliśmy zimową odzież. W mojej ulubionej szczupakowej zatoce obyło się bez większych sukcesów. Oczywiście Grzegorz jako pierwszy wyciągnął szczupaka. Z powodu niższej temperatury, na płyciznach leniwie i z rzadka brały niewielkie (do 20 cali) szczupaki. Miejsce znałem tak dobrze, że nawet nie fatygowałem się włączyć echo sondy. Kiedy więc zostałem zapytany o najgłębsze miejsca w zatoce, bez namysłu wskazałem 5-6 stopowej głębokości obszar niedaleko ujścia zatoki. Popatrzyłem na Grzegorza otwierającego pudełko z blachami jego własnej produkcji i pomyślałem: „Acha, pora na specjalną broń”. Dotąd, z uwagi na dużą ilość lilii wodnych, używaliśmy przynęt powierzchniowych bezzaczepowych - głównie spinnerbait’ów.

Oczywiście na spinnerbait’y odnosiłem mniejsze sukcesy od Grzegorza, ponieważ między innymi jego spinnerbaity zaopatrzone były w dodatkowy haczyk, który był niezwykle efektywny przy krótkich atakach. Założone miał także dodatkowe obrotówki oraz blaszki, co niewątpliwie czyniło przynętę bardziej atrakcyjną. Oczywiście po powrocie z wyprawy zaopatrzyłem się w pudełko z dodatkami (blaszki i obrotówki) i eksperymentuję z nimi. Specjalna broń to nic innego jak blachy, które Grzegorz wyginał uklepując aż w końcu uzyskał efekt blachy pracującej w pionie i poziomie lekko wirowym ruchem. Doszedł do tego będąc niezadowolonym z blach będących na rynku. Eksperymentował więc z ich profilem, wypróbowując efekty w wannie. Później zrobił matrycę i proszę przede mną w pudełku pełno blach różnej wielkości i kolorów, ale o tej samej akcji.

Są one lekkie, z kotwiczką na końcu lub bez zaczepowe z hakiem bezzaczepowym wewnątrz. Tą też blachę (nazywać ją będę „blachą mistrza”), założył na przypon i do roboty. Już w drugim rzucie wyciągnął 35-cio calowego szczupaka. Bez podbieraka umieścił go w łodzi. I tu się zaczyna coś, co ja nazwałem „krwawą wyprawą mistrza”. Otóż, w trakcie uwalniania szczupaka, krwią zalał się Grzegorz ugryziony dotkliwie w cztery palce prawej ręki. Po uwolnieniu ryby siedział na foteliku z wysoko podniesioną zakrwawioną ręką, lecz bardzo zadowoloną miną. Dla kogoś patrzącego z brzegu musiał to być co najmniej dziwny widok. Jedno z cięć nadawało się do zeszycia, ale Grzegorz nie chciał nawet słyszeć o przerwaniu łowienia. Po założeniu opatrunków kontynuowaliśmy łowienie.

Na lunch popłynęliśmy do log cabin, w której się zatrzymaliśmy. Mój przyjaciel i wieloletni towarzysz wędkarsko-myśliwskich wypraw, John Bondick i jego siostrzeniec Jerry już na nas czekali z lunch’em. Oczywiście, zaraz przyszedł Mike (właściciel Evergreen Point Resort), no i zaczęły się długie wędkarskie rozmowy. Właściwie, było to niezwykłe wędkarskie seminarium dla czterech zaledwie osób. Wiedza Grzegorza wyciśnięta została jak cytryna.

Na wieczorną wyprawę zaproponowałem „Zatokę Pożartej Kaczki”. Nazwa wzięła się  stąd, że pewną jesienią czekając zamaskowany na wieczorne przeloty kaczek, miałem okazję obserwować (wraz ze świadkiem-Jankiem Moskalem) połknięcie przez ogromnego muskie kaczki, która wypłynęła z trzcin.

Zatoka oddalona była dobrych kilka mil. Łódką płasko-denną zaopatrzoną w silnik "Go-devil" przeznaczony do poruszania się na bardzo płytkich i zarośniętych wodach, wpłynęliśmy do samego jej końca. Wiał sprzyjający wiatr, który wypychał nas z tej bardzo długiej zatoki w kierunku otwartego jeziora. Uruchamiałem, więc elektryczny silniczek trollingowy od czasu do czasu, tylko po to, aby utrzymać się w równej odległości od jednego i drugiego brzegu. Pierwsze kilkaset metrów spływu nie przyniosły rezultatu.
Potem zaczęły się uderzenia. Były miejsca, gdzie szczupak uderzał prawie za każdym rzutem.  Wyciągnęliśmy jednak tylko około 10 sztuk.

Wiatr ucichł. Widoczna pomiędzy chmurami czerwona kula słońca schowała się za pas trzcin. Wody jeziora wygładziły się i nie zmącone wiatrem odbijały zieleń brzegów i wysp, które mijaliśmy wracając. Silnik pyrkotał, a my nie odzywając się do siebie, wiedzieliśmy, że jest to jeden z takich momentów, którego piękna i nastroju opisać się nie da.

Następnego dnia wcześnie rano wypłynęliśmy do pobliskiej szczupakowej zatoki. Pogoda się ustabilizowała. Był piękny słoneczny i ciepły, soczysto zielony poranek. Tym razem to ja wpływając do zatoki już pierwszym rzutem w kierunku brzegu na blachę bezzaczepową (weedless spoon) wyciągnąłem średniego szczupaka. Kilka późniejszych też było nie większych rozmiarów. O dziewiątej rano wróciliśmy na śniadanie i po nim samochodem udaliśmy się do Park Falls, miejscowości, która jest siedzibą St. Croix Rod Company.

Znaleźliśmy ją w samym środku miasteczka przy drodze nr 13 w charakterystycznych barakowatych budynkach, jakich wiele na przedmieściach Chicago. Zaparkowaliśmy na będącym akurat w remoncie parkingu i weszliśmy do sklepu firmowego. W sklepie poczułem się swojsko. Był dobrze oświetlony, z doskonale wyeksponowanymi wędkami firmowymi. Oko przyciągała duża ilość przynęt, zwłaszcza na szczupaki i muskie. Jedna ze ścian była oszklona i przez nią można było obserwować halę, na której na różnych stanowiskach powstawały wędki. Bezpośrednio ze sklepu weszliśmy do biura.

W biurze przyjęli nas trzej bracia Paul, Jeff i David Schluter. Mimo narady, jaką właśnie odbywali znaleźli dla nas dłuższą chwilę czasu. Widać było, że Grzegorz Wilczyński był tam cenionym gościem. Rich Belanger, szef promocji, zajął się nami i rozpoczęliśmy zwiedzanie. Najpierw zaprowadzony zostałem do dużego, ale bardzo zimnego pomieszczenia, w którym jak się dowiedziałem przechowuje się maty węglowe.

 


 

Widoczne na zdjęciu wałki to maty z włókna węglowego. Przechowywane muszą być w niskiej temperaturze, aby były nieaktywne. W normalnej temperaturze mata staje się lepka i plastyczna.

 


 

Pierwszy etap to wykrawanie odpowiednich kształtów z mat włókna węglowego przy pomocy szablonów. Na zdjęciu krojczy wykrawa odpowiednie elementy.

 


 

Rich demonstruje mi kawałek wykrojonej maty grubości arkusza drobnego papieru ściernego. W dotyku włókno węglowe jest lepkie i plastyczne.

 


 

Każda wędka ma swój profil. Na zdjęciu widać stalowe pręty, na które nawinięty będzie wykrój z maty węglowej.

 


 

Na stalowe pręty ręcznie nawija się wykrojone elementy.

 


 

Bardzo wyraźnie widoczny jest proces nawijania maty węglowej na stalowy profil.

 


 

Na stelażu wiszą nawinięte na stalowy profil maty węglowe. Nim znalazły się jednak na stelażu zostały one umieszczone w specjalnej prasie, która pracując w kilku płaszczyznach nadała masie idealny profil. Nie mogliśmy wykonać tych zdjęć, gdyż część urządzeń i procesów stanowi tajemnicę firmy. Za chwilę stelaż zostanie umieszczony w komorze pieca, gdzie plastyczna masa zamieni się pod wpływem temperatury w niezwykle giętki i wytrzymały element, który nazywać będziemy blankiem.

 


 

Stwardniała mata węglowa, czyli blank z włókna węglowego zostaje oszlifowany w długiej szlifierce mieszczącej się w białej tubie przez mężczyznę w czerwonym kasku. Blank jest idealnie gładki w dotyku o srebrzysto czarnym kolorze.

 


 

Oszlifowane blanki gotowe do lakierowania.

 


 

Widoczne na tym zdjęciu blanki są już polakierowane i to trzykrotnie. Proces lakierowania jest sekretem firmy. Miałem okazję przyglądać się jak każdy z blanków był ręcznie lakierowany, suszony i jeszcze dwukrotnie lakierowany i ponownie suszony. Na polakierowane blanki nakłada się uchwyty i korki. Spirala na dole blanku to klej, który nakłada się specjalną metodą również top secret.

 


 

Na nałożony na blanki klej instaluje się korkowe rękojeści i uchwyty. Na tym stanowisku jak widać panowie instalują uchwyty a i zapewne sądząc po treści napisu na białej koszulce myślą o tym gdzie by się tu wybrać na ryby. Obserwując pracujących rzemieślników zastanawiałem się jaki procent załogi wędkuje. Niestety, takiego pytania nie zadałem, ale podejrzewam, że zwłaszcza mężczyźni to chyba wszyscy.

Teraz blanki idą na specjalne stanowisko, na którym przy pomocy lasera zaznaczane są precyzyjnie miejsca, na które przyjdą przelotki. Robi się to przy pomocy niewidocznego barwnika, który może być odczytany tylko pod specjalnym światłem.

 


 

Z firmą współpracuje kilkudziesięciu chałupników. Mają oni w domu odpowiednie wyposażenie. Pod specjalnym światłem znajdują naznaczone miejsca, zakładają przelotki i mocują je nicią. Po wykonaniu tej pracy, wędki wracają na stanowisko, na którym przy pomocy promienia lasera sprawdza się prawidłowość montażu przelotek.  Jeśli zachodzi potrzeba koryguje się ich ustawienie. Na tym zdjęciu mam okazję skontrolować jak perfekcyjnie są one ustawione.

 


 

Pozycja idealnie ustawionych przelotek na trwałe zamocowana jest przy pomocy specjalnego kleju, nakładanego ręcznie pędzelkiem. Na podobnym stanowisku nakleja się wszystkie napisy, jakie znajdują się na wędce.

 


 

Zadowolona mina Rich’a wskazuje, iż doszliśmy do końca prezentacji. Finalny produkt (po lewej) staje się teraz przedmiotem pożądania wszystkich rasowych wędkarzy. Niestety nie mogłem robić zdjęć w pracowni gdzie wędki się projektuje i sprawdza ich akcję (ugięcie i pracę). Odbywa się to przy pomocy komputera i laserów na specjalnej tablicy.

Wychodząc spotkaliśmy się jeszcze z David’em i umówiliśmy na wieczorny połów szczupaków.  Zatrzymaliśmy się jeszcze w firmowym sklepie gdzie zakupiłem małe co nieco. W tym momencie moja żona czytając mi przez ramię napisany tekst, spytała się:

 

- Ile wydałeś tam pieniędzy?

- Prawie nic - odpowiedziałem (po co ma się kobieta denerwować).

 

David pojawił się w naszym domku około 5-ej, zjedliśmy przygotowany jeszcze w Chicago przez Grzegorza i jego żonę bigos i udaliśmy się do łodzi.

Po zrobieniu pamiątkowego zdjęcia popłynęliśmy do zatoki „pożartej kaczki”. Łodzią David’a  płynęliśmy głęboko w zatokę i rozpoczęliśmy połów. Łódź była na tyle duża, że bez kłopotu mogliśmy rzucać w trójkę. Po dłuższej chwili bez brań w końcu mieliśmy serię szczupaków. W pewnym momencie miałem potężne uderzenie i po 5-cio minutowej walce ryba okręciła się w wodorostach i straciłem ją. Był to bardzo duży szczupak albo muskie. Tymczasem Grzegorz i David wyciągnęli po ponad 30 calowym szczupaku. Później mieliśmy już tylko drobnicę. Niestety rzucając moją bezzaczepową blachą straciłem ją. Plecionka osłabiona walką pękła i moja blacha zatonęła.

Następnego dnia rano, tuż po świcie wróciliśmy do tej samej zatoki. Grzegorz i ja. Był to niezapomniany poranek. Pogoda piękna a my polowaliśmy na dużą rybę, która się jednak nie pojawiła. Mieliśmy kilkanaście szczupaków, ale żadem z nich nie był okazem. Grzegorz wyciągnął ponad 30-to calowego, który natychmiast ugryzł go w jeden jedyny zdrowy i niezabandażowany palec. Wiedział, co ma wybrać. Zamiast mu pomóc, pokładałem się ze śmiechu. Najśmieszniejsze, że i poszkodowany sam się z siebie śmiał. Tego dnia był on nie tylko gryziony, ale i bity, gdyż w parę minut potem rzucając spinnerbaitem trafiłem go niestety w bok głowy. Na szczęście czapka na głowie ochroniła go przed większym urazem, a ja przepraszając go, czułem się naprawdę źle.

Potem Grzegorz w jednym z rzutów wyciągnął moją zerwaną dnia poprzedniego ulubioną blachę i zażądał 10% znaleźnego. Jakie jest prawdopodobieństwo takiego przypadku? Chyba mniejsze niż wygranej w lotto (chętnie bym to zamienił).

Wieczorem przy suto zastawionym stole wspominaliśmy wszystkie niebezpieczne wypadki związane z wędkowaniem. Przebił nas wszystkich John, który wspominał jak to kilka lat temu żona towarzyszyła mu w pierwszej i ostatniej jak się okazuje wspólnej wyprawie na ryby. Otóż będąc razem na łodzi zamachnął się tak nieszczęśliwie, że kotwicą obrotówki rozerwał jej policzek i wyrwał ząb. Grzegorz wspomniał jak machnął muchówką tak nieszczęśliwie, że haczyk złapał go za górną powiekę. W samochodzie przeglądając się w lusterku, cążkami obciął ostrze wraz z zadziorem i w ten sposób mógł wyciągnąć haczyk. Niestety, mucha uległa zniszczeniu. Jerry opowiadał jak polując na muskie wykonał potężny zamach i wbił sobie kotwicę przynęty tam gdzie się kończą plecy. Ja na szczęście nie miałem tak traumatycznych wspomnień. Najgorsze, co mi się wydarzyło to głębokie i długie przecięcie wewnętrznej części dłoni przez ość grzbietową suma, którego uwalniałem.

Spakowaliśmy się jeszcze tego samego wieczoru, gdyż w drogę powrotną chcieliśmy wyruszyć przed świtem. Po drodze jednak zatrzymaliśmy się nad jeziorem, którego sekret znają tylko miejscowi. Otóż, jezioro to miało tylko jedną rampę do spuszczania łódek i było bardzo płytkie. Tylko bardzo małe i płaskodenne łodzie mogły być spuszczane. Jezioro to o powierzchni ponad dwóch tysięcy akrów otoczone było w całości przez rezerwat. Grzegorz powiedział, że przypomina mu odległe i dzikie jeziora Minnesoty.

Miało bardzo urozmaiconą linię brzegową, pełną zatoczek i kanałów przecinających moczary i pola trzcin. Na powierzchni unosiły się powalone drzewa, a dno pokryte było zatopionym i połamanym lasem. Zaczepów było bardzo dużo ale dzięki teleskopowemu urządzeniu o długości 20 stóp odzyskaliśmy wszystkie przynęty.

Wiał bardzo silny wiatr. W zatoczkach i kanałach nie złowiliśmy prawie nic. Na otwartym jeziorze znaleźliśmy dwa miejsca porośnięte na dnie moczarką kanadyjską, wśród której była ryba. Na początek każdy z nas złapał dużego bassa, a później na głębokości około 3 do 4 stóp po ładnym okazie sandacza. Potem przyszły szczupaki. Złapaliśmy ich tyle, że straciliśmy rachubę. Na południowy posiłek wpłynęliśmy w małą osłoniętą od wiatru zatoczkę. Był to pierwszy posiłek tego dnia i spożyliśmy go rozkoszując się widokiem dookoła. Planowaliśmy wyjazd wczesnym popołudniem, ale szkoda nam było dnia i zostaliśmy do wieczora. Wracaliśmy w nocy. Byliśmy tak zmęczeni i opici świeżym powietrzem, że tylko cudem nie zasnąłem za kierownicą.

Niestety, nie zdradzę Drogi Czytelniku nazwy tego jeziora. Każdy z nas wędkarzy ma choć jedno takie tajne miejsce o którym myśli i tęskni całą zimę.

 

Z wędkarskim pozdrowieniem

Wojciech Bogusławski, 2007

 

Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum.

Kliknij tutaj by zobaczyć artykuł artykuł




Użytkownicy przeglądający ten temat: 0

0 użytkowników, 0 gości, 0 anonimowych