Nasza wyprawa planowana była już od jesieni ubiegłego roku. Początkowo, podobnie jak dotychczas miała odbyć się we wrześniu. Jednak wszyscy byliśmy ciekawi jak to jest naprawdę z tymi majowymi szczupakami. Długo rozważałem ten termin. Ostatecznie nie zważając na trwający rok akademicki, dałem się namówić i podjąłem wyzwanie.
Gotowi do drogi. Od lewej: Adam, Andrzej, Jarek, Piotrek (Pies nie jedzie ;P)
Wyjazd z Warszawy ustalamy na godzinę 14. Szczęśliwie, bez większych kłopotów docieramy do Gdyni i ładujemy się na prom. Wielka przygoda zbliża się wielkimi krokami. Nasz samochód mknie, niczym srebrna strzała zmierzająca prosto do celu. Po drodze spotykamy właśnie powracającą ekipę Polaków, którzy informują nas o swoich sukcesach i dają nam wstępne wskazówki. Zostawiamy samochód na brzegu i pakujemy się na dużą łódź, która zawozi nas na wyspę. Przez najbliższe dni będzie ona naszym domem. Warunki mieszkaniowe są idealne. Mamy wszystko, czego nam potrzeba. Przystań łodziowa jest bardzo wygodna a łodzie w dobrym stanie. Nie pozostaje nam nic innego jak wsiąść i zacząć łowić.
Nasz domek...
... i przystań.
Płyniemy na spotkanie wielkiej przygody.
Tym razem to ja będę sternikiem. Wymaga to więcej uwagi i nakłada trochę dodatkowych obowiązków, ale bardzo mi ta rola odpowiada. Ręka na rumpli, jedno oko na echosondzie a drugie na mapie... przydałoby się trzecie do podziwiania pięknej przyrody, ale nic to, na wszystko przyjdzie czas. Po chwili jesteśmy już przy pierwszej wyspie. Zaczynamy od bardzo płytkiej wody. Rozglądam się dookoła próbując ustalić skąd wieje wiatr, ale niestety woda wszędzie wokół prawie się nie marszczy. Kilka rzutów przy wyspie i płyniemy dalej. Pod drugim brzegiem jest trochę wiatru. Zakładam tonącego Jacka i po chwili mam pierwszą rybę. Nie jest imponująca, ale ważne, że jest. Tego dnia bardziej skupiam się na, chociażby pobieżnym poznaniu zatoki niż na łowieniu. Akwen przypomina trochę pobliską Old Bay, na której łowiliśmy dwa lata temu. Do wieczora doławiam jeszcze wraz z ojcem po jednym maluchu. Na drugiej łodzi Adam rozpoczął zdrową i silną osiemdziesiątką, również na Jacka 18. Na większe przyjdzie jeszcze trochę poczekać. Przy kolacji omawiamy pierwsze wrażenia i ustalamy plany na następny dzień.
Zatoka Syrsan.
Jest pierwszy!
80-tka Adama.
Poranek wita nas bezchmurnym niebem. Płyniemy na wytypowane wcześniej miejsca. Pojawiają się pierwsze brania. Andrzej trafia 86 i sporo mniejszych. Ja łowię kilka pistoletów, ale nie mam kontaktu z większą rybą. W południe robi się naprawdę gorąco. Zastanawiam się czy jestem w Szwecji czy na Karaibach. Brania niemal ustają. Dopiero po południu a właściwie bliżej wieczora ryby znowu zaczynają współpracować. Nie wiem czy wynika to z pory dnia czy po prostu wpłynęliśmy w dobre miejsce. W każdym razie na wędce meldują się 82 i 81cm. To jednak ciągle nie to, na co czekamy. Zbliżała się ustalona godzina powrotu, więc odpalam silnik i płynę do przystani. Adam znowu dzisiaj pokazał klasę. 92 i 86cm sprawiło, że po raz drugi z rzędu był na tym wyjeździe najlepszy. Jednak wcale nie było tak różowo. Obie ryby zostały złapane, tuż przed spłynięciem, na Warriora 15 GT. Niestety kolejne potężne branie zakończyło się rozpięciem agrafki. Szkoda świetnej przynęty, ale jeszcze bardziej martwił nas los szczupaka, który odpłynął z niechcianym prezentem.
86 spod wyspy.
81 centymetrowy głodomór.
Adam i 92cm szczęścia.
Kolejny dzień był słabszy. Największe złowione ryby nie przekraczały swoją długością 80cm. Za to było ich naprawdę sporo. W pewnym momencie na woblera podarowanego mi przez Jerrego złowiłem w bardzo krótkim czasie kilka szczupaków. Żaden nie powalał rozmiarami, ale zabawa była przednia. Pech chciał, że chwilę potem straciłem tą przynętę. Niby niegroźny zaczep zakończył się zerwaniem plecionki. Chyba z pół godziny pływałem w miejscu gdzie był zaczepiony z nadzieją, że go odnajdę.
Było takich sporo.
Wielkością nie olśniewały, ale za to urodą na pewno.
Przygoda z agrafkami miała niestety ciąg dalszy. Po południu potężny atak na, prowadzonego przez Andrzeja, Warriora 15 Crank RT, zakończył się identycznie jak dzień wcześniej u Adama. Jeszcze przez chwilę widziałem czerwony kształt woblera, poruszający się powoli przy dnie, który jednak szybko zniknął wraz ze szczupakiem. Po tym zdarzeniu wszyscy poszli za moim przykładem i pozmieniali agrafki na morskie Spinwall’e, szkoda tylko, że zrobili to tak późno.
Niektóre szczupaki grzały się na słońcu...
...a ten odpoczywał w cieniu skał.
Wędkarstwo potrafi być zaskakujące. Dzień później wypatrzyłem pływającego przy brzegu, Warriora. Bardzo ucieszyliśmy się, że szczupak poradził sobie z tkwiącą w paszczy kotwicą i znowu pływa wolny od uciążliwej ozdoby. Zadowoleni z tak pomyślnie rozpoczętego dnia postanawiamy popłynąć za wiatrem, a właściwie wietrzykiem, w południowo-wschodni koniec zatoki. Jak na złość wiatr w tamtej części wieje w zupełnie inną stronę, co całkowicie zaburza mój wcześniejszy plan dryfu wzdłuż jednego z brzegów. Jakoś sobie jednak radzimy. Największe ryby nie przekraczają osiemdziesiątki, ale na ilość brań nie możemy narzekać. Dopiero, gdy słońce miało się już ku zachodowi Andrzej na X-Rapa jointed, zacina coś grubszego. Po krótkiej walce szczupak ląduje w łodzi. Jest piękny. Wiem, że jest większy od wszystkich, jakie do tej pory złowiła nasza dwójka. Pomiar wskazuje 94cm. Szczupak wziął przy trzcinach porastających małą zatoczkę. Wszędzie dookoła były prawie pionowo schodzące do wody skały, a woda miała kilkanaście metrów głębokości.
Ryby walczyły dzielnie.
A w nagrodę szybko wracały do wody.
Kolejny dzień nie zachwycił nas specjalnym urodzajem. Złowiliśmy i wypuściliśmy wiele ryb, ale wszystkie były w stanowczo nieodpowiednich rozmiarach. Złowił się nawet jakiś okoń. Załoga drugiej łodzi, dla odmiany, nie mogła narzekać. Adam miał zdecydowanie najlepszy dzień na tym wyjeździe. Ryby o długościach 92 i 97cm odpowiednio na Fatso14F RR i Slidera 12S RR, a oprócz tego sporo mniejszych wyprowadziły go na zdecydowanego lidera w naszej małej rywalizacji. Jarek z kolei już nie pierwszy raz zaskakuje nas zupełnie niespodziewanym okazem. Piękny morski Jaź o długości 50cm złowiony na fatso10 a także ładny okoń, stanowiły wspaniałe urozmaicenie w pogoni za metrowymi zębaczami.
Pasiak Andrzeja.
Trzy centymetry więcej i byłby metr.
Jarek znowu nas zaskoczył.
Złowiliśmy parę okoni... parę czyli dwa.
Jak co dzień przy kolacji omawiamy nasze dotychczasowe osiągnięcia, dzielimy się spostrzeżeniami i opracowujemy plany na następny dzień. O ile Adam i Andrzej mogą być w pełni usatysfakcjonowani to ja ciągle czuję niedosyt. Mój największy szczupak, przy długości 81cm jest wynikiem, co najmniej niezadowalającym w zestawieniu z kilkoma dziewięćdziesiątkami złowionymi przez współtowarzyszy. Przypominam sobie wcześniejsze wyprawy, na których, to dopiero ostatnie dni przynosiły mi największe ryby, ale nigdy do tej pory nie odstawałem tak znacząco od czołówki. Przyznam się, że wkradł się w moje myśli dość poważny niepokój o końcowy wynik.
Wieczór zapowiadał zmianę pogody...
...a ranek zaczął się obiecująco.
Do końca zostały dwa dni. Poranek wita nas wiatrem i zachmurzonym niebem. Czuję, że nadchodzi czas wielkich łowów. Postanawiamy, że przez pierwszą godzinę obskoczymy pobliskie miejscówki, które do tej pory dawały nam ryby a potem popłyniemy za wiatrem w kierunku północno-zachodnim. Od rana na końcu mojego zestawu wisi jeden z moich ulubieńców Fatso 14F w kolorze płotki. Na wejściu do długiej zatoczki łowię na niego 86cm szczupaka, co zważywszy na moje dotychczasowe osiągnięcia, jest bardzo obiecującym początkiem. W samej zatoce mamy sporo wyjść, ale większość kończy się odprowadzeniem przynęty. Zaczyna robić się tłoczno, pojawiają 4 nowe ekipy. Duże aluminiowe łodzie z potężnymi silnikami, dodatkowo silnik elektryczny na dziobie każdej z nich wskazują, że mamy do czynienia z profesjonalistami. Większość z nich łowi na muchę. Był to dla mnie dość ciekawy widok gdyż nigdy nie widziałem na żywo łowienia szczupaków tą metodą. My jednak pozostajemy przy jerkowaniu. Proponuję opuścić zatokę i udać się w jakieś bardziej odludne miejsce. Nie napotykając sprzeciwu, odpalam silnik. Wiatr niesie nas szybko wzdłuż brzegu. Czuję, że jestem w swoim żywiole. Uwielbiam takie łowienie. Błyskawicznie obławiamy duży obszar skupiając się głównie na trzcinowiskach. Przy gołych skałach nie mieliśmy przez ostatnie dni dobrych rezultatów. Wiatr wieje coraz mocniej a precyzyjne rzuty wymagają dużego skupienia. Dopływamy do rozległego pola zeszłorocznych trzcin, w którego środku znajduje się spore oczko połączone wąskim przesmykiem. W pewnym momencie ojciec ma branie na WC15. Duży szczupak atakuje przynętę tuż pod powierzchnią, ale nie trafia w przynętę.
Mój podstawowy arsenał.
To miejsce nadal śni mi się po nocach.
Fala robi się naprawdę spora i ciężko jest utrzymać równowagę stojąc wysoko na łodzi. Odpalam silnik i poprawiam naszą pozycję. Rzucam w miejsce gdzie wcześniej widzieliśmy atak szczupaka, robię dwa pociągnięcia i czuję silne uderzenie. Mój Rozemeijer wygina się w pałąk. Krzyczę do ojca, że mam coś dużego. Ciągnę mocno, i jednocześnie boję się czy plecionka wytrzyma, czy kotwica się nie rozegnie. Miliony myśli przebiegają mi przez głowę. Nagle zdaję sobie sprawę, że silny wiatr spycha nas prosto w trzciny a ja nie mogę uciągnąć majestatycznie walczącej ryby, bo dryfujemy bardzo szybko. Patrzę jak jest zaczepiona. Widzę, że jeden grot tylniej kotwiczki jest wbity gdzieś na krawędzi pyska. Dreszcz niepokoju przeszywa mi plecy. Przechodzę na dziób a tata przesiada się na rufę. Przy pomocy silnika wreszcie zatrzymujemy się. W końcu mogę trochę zmniejszyć dystans między mną a rybą. Podciągam ją do burty łodzi i pewnym chwytem pod pokrywę skrzelową wyciągam z wody. Opadam na ławkę, rybę trzymam na kolanach i czuję jak wali mi serce. Zniknął wiatr, fale kołyszące łodzią, ustąpiło zmęczenie. Widzę tylko moją zdobycz i jej spokojne oczy. Oglądam go jeszcze raz i nie mam wątpliwości, że spełniło się moje marzenie. Ile może mieć? 102... 105... 110cm? Nie jestem w stanie tego ocenić. Cały się trzęsę. Tata robi kilka zdjęć. Szczupak nie wyrywa się, jakby wiedział, że zaraz wróci do wody. Miarka wskazuje 106cm. Nie mamy wagi, ale zgodnie szacujemy go na jakieś 8-10kg. Jeszcze tylko buzi i do wody. Dość długo muszę mu pomagać dojść do siebie. Walka była męcząca. Warunki nie pozwalały na szybszy hol. Trzymam rybę za ogon i czuję jak zaczyna się wyrywać. Patrzę jak majestatycznie odpływa. Jeszcze dziś, gdy o tym piszę nie mogę opanować drżenia rąk i szybszego bicia serca.
Czy to jawa czy sen?
Jeżeli sen, to ja nie chcę się obudzić.
Portrecik.
106 cm. Mój nowy rekord życiowy i największa ryba wyprawy.
Catch, photo and release.
Znowu siadam do silnika i wypływam z trzcin, które otaczają nas ze wszystkich stron. Czuję się szczęśliwy. Nie potrzeba mi już nic. Biorę wędkę do ręki chyba tylko z przyzwyczajenia. Chwilę później Andrzej wyciąga siedemdziesiątaka. Wydaje się malutki. Spływamy dalej wzdłuż gwałtownego uskoku sąsiadującego z szczęśliwym trzcinowiskiem. Nie mija pół godziny a ja znowu czuję na końcu wędki ciężar. 92 centymetry szczęścia lądują w łodzi chyba w pół minuty. Jeszcze chwilę wcześniej byłby to mój rekord. Wiatr trochę zelżał. Postanawiamy powtórzyć dryf. Ojciec zachęcony moimi wynikami również zakłada Fatso14F RPH. Znowu zacinam rybę, ale nie robi na mnie najmniejszego wrażenia. Ma trochę ponad 70cm. W momencie, gdy podbieram szczupaka, Andrzej odpowiada szybką kontrą i ciągnie kolejną sztukę. Ta jest większa. Gdy pokazuje się na powierzchni nie możemy uwierzyć. Kolejna metrówka w tak krótkim czasie. Ryba daje się bez większych kłopotów podebrać. Ma długość 105cm, ale jest nieco chudsza od mojej.
Nie musiałem długo czekać na kontrę.
Nowa życiówka Andrzeja
Mijają dwa kwadranse i jeszcze jedna dziewięćdziesiątka ląduje w łodzi. Kolejne napłynięcia nie przynoszą ryb. Zaczyna się robić późno. Płyniemy na przeciwległy brzeg gdzie spotykamy Adama i Jarka. Próbujemy jak gdyby nigdy nic zapytać jak im idzie, ale uśmiechy na naszych mordkach nie pozwalają mieć wątpliwości, że nieźle połowiliśmy. U nich też nie było źle ale do naszego szczęścia im trochę zabrakło.
Było dzisiaj kilka takich.
A ten się złowił na bardzo delikatny zestaw.
Stajemy kilkadziesiąt metrów od nich. Rzucam w stronę trzcinowej wysepki. Woda ma tutaj trochę ponad metr. Nie chce mi się jednak zmieniać mojego zasłużonego fatsiaka, więc prowadzę go możliwie płytko, wysoko unosząc kij. Zastanawiamy się, kiedy znowu będzie nam dane złowić metrowego szczupaka. Ja rzucam od niechcenia żart, że zaraz złowimy następną. Nie uwierzycie, ale nie zdążyłem skończyć zdania, gdy poczułem, że mam następne branie. Ryba na płytkiej wodzie daje popis powietrznych akrobacji. Spokojnie i pewnie podbieram szczupaka, nie zdając sobie sprawy z jego rozmiarów. Gdy go ciągnąłem wydawał mi się duży, ale nie aż tak. Dokładny pomiar wskazuje 101cm. Ryba jest bardzo gruba. Delikatnie wypuszczam ją do wody. Nie muszę jej reanimować. Walka trwała bardzo krótko i ryba była w świetnej formie. Odpłynęła oblewając mnie dużą ilością słonej wody. Uśmiech nie schodzi z mojej twarzy. Odkładam wędkę rozglądam się dookoła i... jestem szczęśliwy.
Nie dość, że długi to jeszcze bardzo gruby.
101 cm szczęścia.
Wracaj do wody.
Ostatni dzień rozpoczął się obiecująco. Co prawda pogoda wróciła do stanu poprzedniego, ale Andrzej łowi ładnego szczupaka 93cm. Potem chyba ze szczęścia robi na multiplikatorze taką brodę, że ze śmiechu przestaję łowić i zaczynam robić zdjęcia. Po opanowaniu sytuacji, odwiedzamy miejsce, które dzień wcześniej dało nam tyle radości, ale poza kilkoma krótszymi rybami nie mamy efektów. Postanawiamy przeskoczyć na drugą stronę. Nie wiadomo skąd zrywa się wichura. Wiatr wpycha nas w trzciny, więc co chwilę muszę odpalać silnik. Bardzo żałuję, że nie mamy na dziobie silnika elektrycznego albo, chociaż dryfkotwy. Przesuwamy się bardzo szybko wzdłuż brzegu całkowicie zarośniętego trzcinami. Warunki są trudne, ale jestem niemal pewien, że w każdej chwili może nastąpić branie dużej ryby. Po chwili Andrzej informuje mnie o wyjściu do jego fatso ładnego szczupaka. Jeszcze bardziej przykładamy się do łowienia. Kolejne wyjście do przynęty ojca i widzę po jego twarzy, że to nie był zwykły szczupaczek. Ocenił go na sporo ponad 120cm. Gdy trzciny się kończą, postanawiamy ponownie obłowić to miejsce, ale tym razem dokładnie, stając na kotwicy. Niestety nie mamy więcej kontaktu z rybą w tym miejscu mimo dokładnego obłowienia wieloma przynętami. Na koniec łowimy jeszcze kilka małych szczupaków w okolicy naszej przystani.
Najlepsze były rzadkie trzcinki.
Na brak towarzystwa nie mogliśmy narzekać.
Jeden z ostatnich.
Zasłużony fatsiak.
Trzeba było się pożegnać z Zatoką Syrsan, która dała nam wiele radości. Zwykle, kiedy kończę łowienie w takim miejscu mam poczucie żalu, że trzeba już odjeżdżać. Tym razem było inaczej. Czułem przede wszystkim satysfakcję oraz dziwną pewność, że jeszcze tu wrócę. Wrócę by spotkać się z wielkimi zębaczami zamieszkującymi wody zatoki świerszczy. A moim celem będzie już nie metr, a 50 cali. Ktoś powie, że to tylko marzenie. Ale pamiętajcie, marzenia się spełniają... naprawdę.
Jeszcze rzut oka na zatokę.
I obowiązkowy zachód słońca.
Piotr ‘phalacrocorax’ Szymański, Maj 2006
Jeśli chcesz skomentować ten artykuł zapraszam na forum.
Kliknij tutaj by zobaczyć artykuł artykuł