Ostatnie brodzenie na Narwi zakończyłem złowionym szczupakiem (uderzył w wolno prowadzoną i dedykowaną praktycznie tylko pod zębatego - 18 cm gumę). Jako że następnie obrzucałem spory kawałek wody, a żaden kolejny kaczodzioby nie chciał już się skusić, więc zmieniłem zestaw na lżejszy (wziąłem drugą wędkę, którą odłożyłem wcześniej na brzegu), gdyż wielokrotnie (szczególnie w cieplejszych okresach) przy jednej rynience widziałem wyskoki pięknych brzan. Chwila poświęcona obłowieniu ciekawego w moim mniemaniu miejsca i mam branie...po szybkim holu w podbieraku zameldował się... leszcz (załączone zdjęcie), który zassał woblerka jak prawdziwa brzana.
Ale to co za chwilę się wydarzyło, wywołało moje duże zdziwienie…
Rzucam 5,5 cm woblerkiem z dociążeniem założonym w miejscu przedniej kotwiczki...i jeeeeeeesst. Jedzie z roli ostro, nie idzie wyhamować. W głowie szybko pojawiają się myśli….hmmm to na pewno nie jest kolejny leszcz, brzana choć jest piekielnie silną rybą aż tak ostro nie jedzie, więc też odpada, na bank będzie to sum (kilka takich przyłowów w tym sezonie zaliczyłem, największy jakiego na Wiśle udało mi się na taki zestaw doholować w mocnym nurcie miał 130 cm, inne poszły z zestawem). Tak sobie myślałem przez jakiś czas...aż zaobserwowałem niezwykły i niecodzienny dla mnie widok – holowana rybka wykonała spektakularny wyskok wysoko ponad taflę (było to już z 50 m ode mnie). Po chwili nastąpiła kolejna taka świeca – ryba wyskakuje jak rakieta, wpada do wody robiąc wielki plusk. Ciężko mi było ocenić jej dokładną wielkość, ale na oko miała znacznie ponad metr. Wiedziałem odtąd, że doprowadzenie takiego okazu do podbieraka będzie raczej mało prawdopodobne. Stanowcza próba wyhamowania zapędów przeciwniczki kończy się luzem...jedna z kotwiczek praktycznie się wyprostowała…
W tym momencie pojawiła się refleksja co miałbym zrobić z tą rybą… (niewątpliwie była to tołpyga - nie jest to zatem nasz rodzimy gatunek) jeśli udałoby mi się ją doholować do podbieraka i by się w niego zmieściła? Ale było minęło…
Chwilę po tej w pewnym sensie porażce zacząłem sobie przypominać ileż to doświadczyłem takich ciekawych przygód ze złowieniem lub holem ryb (oraz niekoniecznie ryb), które nie były celem moich połowów.
Z uwagi na to, że mam obecnie odrobinę czasu (siedzę w domu z chorym dzieckiem), mam chwilkę na nieco dłuższy wywód.
Zaczynamy...
Niemal każdy spinningista nastawiony na połów szczupaka, nieraz trafił na branie okonia i odwrotnie. Łowiący sandacze z opadu lub klasycznie na spinning zapewne nieraz uhaczyli wąsa (szczególnie na dużych rzekach i zbiornikach zaporowych) lub szczupaka/okonia i/lub odwrotnie. Też tak miałem...wielokrotnie.
Wczesnowiosennego spinningistę nastawionego na klenia zupełnie nie zdziwi jaź na końcu zestawu oraz <niechciana> obcinka...(wiadomo czyja ;p ).
Baaaaaa są nawet tacy spinningiści, którzy z premedytacją, powtarzalnie i z powodzeniem łowią na spinning (ultra light) lub muchę ryby stricte niedrapieżne (szerzej w innym wątku: http://jerkbait.pl/t...bu-na-spinning/ ), lecz w takich przypadkach trudno mówić o przyłowach (bo jeśli celowo się na coś nastawiamy – to możemy wówczas mówić o łowionej „różnogatunkowości” naszych CELOWYCH połowów).
Mam świadomość, że wiele było już dyskusji na tym Forum co powinno być uznane za przyłów, a co nim być nie powinno (wykluczam tu rzecz jasna aspekt ryb złowionych w okresie ochronnym; niewymiarowych; na wodach „zakazanych”; na nieakceptowalne przynęty lub w nieakceptowalny sposób, etc. - chyba wiemy o co chodzi).
Żeby nie robić niepotrzebnych dyskusji, proponuję uznać, że przyłów to okaz, który łowiący (posiadając odpowiednie uprawnienia) na danej wodzie złowił <lub prawie złowił/holował> w normalny/naturalny sposób (ryba chwyciła przynętę właściwą częścią ciała – przynęta/ hak/i- znajduje/-ą się w obrębie jamy gębowej) ale <łowiący> się jego nie spodziewał (był zdziwiony) lub w jego mniemaniu populacja złowionego gatunku ryby na danym akwenie jest lub w jego <łowiącego> mniemaniu mogła być tak nieliczna, że w niewielkim procencie mógłby przypuszczać <przed przy-/z-/łowieniem>, że mógłby ten okaz złowić.
Chodzi mi o to, aby uznać że przyłowem będzie to co SUBIEKTYWNIE o tym sądzi sam łowca. I mam tu głównie na celu wykluczenie niepotrzebnych dyskusji, które w przeszłości się zdarzały, chodzi mi tylko o pozytywny, zrozumiały i nieco wesoły przekaz
Do rzeczy…
W tym sezonie uganiając się za wiślanymi brzanami, na dedykowaną wąsatkom przynętę (z reguły głęboko schodzący wobler zawieszony na lekkim zestawie, w rozmiarze od 2,5 do 6,5 cm z obowiązkowym dociążeniem – zamiast przedniej kotwiczki zakładałem 1,5-2 g czeburaszkę) w podbieraku oprócz 2 brzan zameldowały się następujące ryby, które nie były pierwszoplanowym celem moich poszukiwań wędkarskich:
kleń (zdecydowanie najczęściej),
sum,
okoń,
leszcz,
boleń,
jaź,
świnka (2 razy),
sandacz,
szczupak.
Każdą z ww. ryb można oczywiście uznać za przyłów w szerokim rozumowaniu, lecz mnie te rybki uwieszone na końcu zestawu nie dziwiły, gdyż liczyłem się z możliwością uderzenia każdej z nich w stukającego o dno i bardzo wolno prowadzonego „brzanowego woblerka”. W tym sezonie paradoksalnie to brzana była jednym najmniej licznych gatunków, które udało mi się skusić na nota bene w moim mniemaniu brzanowy zestaw.
A teraz o innych rybkach, niekoniecznie spektakularnych i niekoniecznie przy użyciu techniki spinningowej (niektóre historyjki bardziej pasują do działu jerkbait się śmieje: http://jerkbait.pl/t...ait-sie-śmieje/ ):
Ciernik
Tą niewielką rybkę z charakterystycznymi – najczęściej trzema kolcami na grzbiecie, która pojawiła się w tegorocznym wątku darzę szczególnym sentymentem. Była to bowiem moja pierwsza w życiu rybka złapana (gołą ręką na pobliskim kąpielisku), jak i złowiona na wędkę (bat wykonany z solidnej leszczyny, spławik z łabędziego pióra, na haczyku strzępek białego robaczka). Często przyglądałem się jako dziecko jak pięknie wybarwione samczyki w okresie tarła (ich gardło i podbrzusze stają się wtedy z reguły jaskrawoczerwone, czasami aż przechodzące w pomarańczowe, z pięknym metalicznym połyskiem), próbowały zachęcić samicę do zbudowanego przez siebie gniazda. Kilka sztuk nawet zabrałem i trzymałem w domowym akwarium, później wypuściłem. Kiedy w późniejszym okresie złowiłem na spławikówkę zamiast leszcza, czy płotki właśnie ciernika, na twarzy pojawiało się lekkie zdziwienie oraz uśmiech. Wydaje mi się, że obecnie jest ich znacznie mniej niż kiedyś…
Stynka
Raz w życiu – także w dzieciństwie – udało mi się złowić na białego robaczka tę niewielką rybkę, przypominającą kształtem nieco ukleję, czy słonecznicę. Wywołało to u mnie wielkie zdziwienie, bo to rybka stadna, występująca z reguły na głębinach przez co zupełnie nie pasowała do miejsca w którym ją złowiłem. Rybka ta jest bardzo specyficzna, ze względu na swoją woń. Jeśli ktoś spróbuje powąchać lipienia (w tym sezonie podczas debiutu muchowego na Sanie złowiłem pierwszy raz w życiu kilka sztuk tego gatunku) to zapach może skojarzyć z tymiankiem, natomiast jeśli powącha się omawianą stynkę, można mieć przeświadczenie jakby powąchało się świeżo skrojonego ogórka. Z tą rybką kojarzą mi się również jesienne poszukiwania okoni na Mazurach (Wielkie Jeziora Mazurskie), gdzie spędziłem moje dzieciństwo. Na wodzie (bez echosondy) szukało się wówczas skupisk mew, które zbierały z powierzchni wody wyplute lub poturbowane najczęściej przez okonie i sandacze styneczki. Poza tym rybka ta przez swoje duże znaczenie gospodarcze była jednym z głównych zimowych połowów rybackich, które często obserwowałem, zaś gdy w porze letniej robiła się przyducha, stynkę można było zobaczyć jako jedną z pierwszych śniętych ryb na brzegach jezior.
Węgorz
Jako 14-latek startowałem w spinningowych zawodach wędkarskich, organizowanych przez pobliskie Towarzystwo Wędkarskie. Na niewielką obrotówkę, dedykowaną w szczególności okoniom, udało mi się wtedy złowić węgorza, co wywołało nie tylko u mnie pewne zdziwienie. Okoliczność ta była szeroko komentowana wśród starszyzny wędkarskiej, a żeby było ciekawiej, to w drugim dniu zawodów inny wędkarz (senior) powtórzył mój wynik (węgorz przyłożył mu na twistera).
Leszcz
O leszczach wspomniałem wcześniej, jednak chciałbym wspomnieć o moim rekordowym okazie. Jako młodzieniec, polując na sandacze, najczęściej zakładałem na pojedynczy haczyk żywą ukleję. Jakie było moje zdziwienie, gdy na jednej wędce nastąpiło branie, a w podbieraku zameldowała się ponad 70-cm łopata…. .
Do tego wyniku nawet się nie zbliżyłem przez ostatnie, spinningowe lata.
Jazgarz
Ten niewielki kuzyn okonia i sandacza najczęściej gościł na mojej wędce podczas zimowych zasiadek nad przeręblem. Spuszczona na samo dno mormyszka z ochotką potrafiła skusić oprócz dużego okonia, leszcza czy płoci, właśnie jazgarza. Wówczas nie traktowałem go jako przyłów, ale nieco pogardliwie jako gatunek zbędny - starsi wędkarze wmawiali mi, że jest to chwast wodny, bo zżera ikrę innych gatunków ryb i po złowieniu należy go pozostawić na lodzie, co też czyniłem. Dziś wiem, że nie powinno się tak robić, bo jest to nasz rodzimy gatunek. Zapewniam jednak, że mało który jazgarz pozostawiony na lodzie poleżał tam długo, najczęściej były zjadane przez mewy, czasami pojawiał się bielik lub wydry oraz norki, te ostatnie wędkarze karmili rybami niemal z ręki. W późniejszym okresie kilka razy udało mi się złowić jazgarza na feederka, zapamiętałem niewspółmierne branie (zazwyczaj mocne, wskazujące na konkretny okaz po drugiej stronie) do gabarytów tego osobnika. Nie przypominam sobie,a bym złowił większego niż 18-20 cm.
Raz w życiu, zimową porą udało mi się także złowić sieję (na błystkę podlodową), ale było to również w dzieciństwie, rybę tę kojarzę bardziej z opowieści moich starszych kolegów po kiju. Teraz prawie zapomniałem jak sieja wygląda.
Również spod lodu na błystkę udało mi się kiedyś złowić miętusa (był to chyba marzec, trwały roztopy, raczej po okresie ochronnym tej ryby). Miętusy często trafiały mi się później jako przyłowy podczas nocnych zasiadek na węgorza/sandacza.
A teraz niekoniecznie ryby:
Zapewne prawie każdy spinningista miał do czynienia ze złowieniem szczeżui (pospolitej/wielkiej) albo innego małża lub pozostałości (skorupy) tych mięczaków. W tym sezonie wyciągnąłem z wody na pewno ponad 10 sztuk.
Na spinning w przeszłości udało mi się wyciągnąć także raka (dwukrotnie), kilkanaście lat temu łowiąc z wujkiem na Renie sandacze (metodą na trupka) wyciągnąłem kraba.
Pozostawiona na chwilę na kładce (w pobliżu dużej ilości grążeli wodnych) wędka ze zwisającym do wody białym robakiem skusiła swego czasu zieloną żabę co wywołało kupę śmiechu.
Wiele razy podczas spinningowania, szczególnie kiedy wiał mocniejszy wiatr, działo się tak, że w zwianą linkę zaplątała się kaczka (krzyżówka) lub łabędź.
Podczas licznych w przeszłości zasiadek nocnych w zwisającą linkę często uderzały mi nietoperze (jeden kiedyś aż się zaplątał i trzeba było go sprawnie i szybko uwolnić).
Dokładnie w dniu 18-tych urodzin (o poranku) udało mi się złowić rekordowego dotąd szczupaka (117 cm). Pewnie na krajowym podwórku większego już nie złowię. Jednak dokładnie tydzień po tym wydarzeniu, w tym samym miejscu mam „branie” na spinning, „ryba” jeździ gdzie i jak chce...myślę sobie co to za krokodyl...przecież to dużo silniejsza „ryba” niż zeszłotygodniowy szczupak…, a tamten był olbrzymi. Po mega wyczerpującej walce na powierzchnię wyłania się...młody bóbr, którego zahaczyłem, gdy ten przepływał pod wodą. Mocniejszym szarpnięciem udało mi się uwolnić przynętę z futerka tegoż gryzonia.
Podobną historię doświadczyłem także, gdy jako nastolatek wraz z kolegą łowiliśmy szczupaczki, pływając na materacu po niewielkim akwenie, który powstał wskutek działalności... bobrów (zatamowały niewielki strumyk, który wylewał się długi czas na łączkę usytuowaną w zagłębieniu terenu). Po tym jak koledze coś przyłożyło w blaszkę, przepłynęliśmy holowani na tym materacu przez całą długość "jeziorka". W pewnym momencie coś strzeliło...kolega nieco pobladł jak spojrzał na przegryziony i poszarpany stalowy przypon (to były jeszcze te stalowe w zielonej powłoce). Za chwilę na brzeg wyszedł duży bóbr, który próbował wyczepić urwaną już blaszkę kolegi ze swojego ciała, a my wybuchliśmy śmiechem.
Ale na tym jeziorku (nazywaliśmy je oczkiem) można było świetnie testować przynęty. Szczupaki z reguły były niewielkie (poniżej wymiaru), toteż niemal każdy był uwalniany (nie praktykowałem wówczas C&R). Świetnym było to, że tą samą rybę można było złowić wielokrotnie...zauważyłem że w większości uwolnione szczupaki zajmowały cały czas te same stanowiska, rzut w to miejsce przynętą (za kilka dni) dawał bankowego szczupaczka.
Jedno wydarzenie zapamiętałem nieco dokładnie. Z dużo starszym sąsiadem łowiliśmy z łódki sandacze na żywca (na haczyku znajdowała się ukleja), metodą gruntową. Jako że było tam głęboko (ponad 8-10 m), a sandacze pływały mniej więcej w pół wody, należało założyć niewielką oliwkę i dać mocno wydłużony przypon, aby ukleja miała możliwość pływać wysoko. Po jakimś czasie mam branie, nie zwróciłem większej uwagi na latające przed nami mewy (śmieszki)...jedzie z roli ostro...zupełnie niepodobne do brania sandacza, szybko zacinam, bo żyłka prawie się kończy, a tu latająca przed nami mewa drze się wniebogłosy (ukleja widocznie musiała podpłynąć pod samą powierzchnię, z której pochwycił ją ptak)… na dodatek przepływał obok nas duży statek pasażerski, wypełniony po brzegi pasażerami. Najczęściej gościli na nim obywatele RFN. Swoją drogą ciekawe co musieli sobie pomyśleć na widok wędkarza, który na wędkę holował...mewę
W zeszłym sezonie uganiając się na pewnym odcinku Narwi, podczas brodzenia ustawiłem się wzdłuż pasa wynurzonej roślinności, na skraju której ostro waliły bolenie. Przynętą która w takich letnich warunkach (mega niżówka) miała jakąkolwiek rację bytu był wobler powierzchniowy. Zakładam Zig Zaka i rzucam, niestety praca woblera bardziej niż bolenia kusi latającą koło mnie rybitwę czarną. Muszę podszarpywać przynętę przy każdym rzucie, bo ta jak tylko zaczynam kręcić korbką próbuje walnąć w wobka. Nie reaguje na moje gwizdy, machania rękami, próby jej odgonienia. Odchodzę kawałek dalej, a ta za mną...raz uderzyła z impetem w przynętę...na szczęście się nie zahaczyła i dała mi spokój.
No i kolejna ciekawa przygoda. Dwa sezony temu, łowiąc sobie na małej rzeczce klenie na bardzo płytko (max 10 cm) schodzącego woblerka, tuż za zakrętem rzeki mam mocne uderzenie. Ohoooo coś grubszego, pewnie szczupak – pomyślałem na szybkości. Ale nie, coś się wije, to węgorz - mówię… O nieeeee to nie jest węgorz...to w ogóle nie jest ryba...to zaskroniec !!! Po szybkim wyhaczeniu tego osobnika, aż usiadłem na brzegu nieco ochłonąć, bo tego „okazu” na kiju to bym się nigdy nie spodziewał.
A na koniec historia z tego sezonu. Łowię sobie w czerwcu nad Sanem na suchą muchę (taka włochatka – nie znam się na tym za bardzo, to był mój debiut muchowy). Doskonalę technikę rzucania, w jednym z rzutów (dla kogoś kto ma wprawę w spinningu, właściwe zarzucanie muchą nie należy do łatwych zadań) muszka opada sobie wolno i swobodnie, jednak jakieś 5-10 cm nad samą powierzchnią rzeki (łowiłem na spokojniejszym odcinku – płani) moją muszkę błyskawicznie chwyta w dziób jaskółka (dymówka). Na szczęście bezzadziorowe haki (tylko takie można było tam stosować) i zapewne twardy dziób ptaszka powodują, że ani się nie zahacza ani nie zrywa mojego zestawu.
To tyle z tego co mi się przypomniało
Pozdrawiam,
Adam W. (Wacha)
Screenshot_20231019_172433_Gallery.jpg 106,48 KB
40 Ilość pobrań
NOMINACJA DO KONKURSU "OPIS MIESIĄCA"