Tak drogi czytelniku, nie masz problemów ze wzrokiem, nie musisz regulować odbiornika, dobrze przeczytałeś. Na Saharę, łowić ryby... Podbiję stawkę, rowerem
Dla tych którzy nadal są z nami i czytają – chciałem zaprosić Was do dwuczęściowej opowieści, myślę że ciut różniącej się od typowego artykułu wędkarskiego. O pogoni za marzeniem, o dziwnych, niezbyt przemyśłanych decyzjach, długiej podróży, tak modnym obecnie „wychodzeniu po za strefę komfortu”. O tym na jakie kompromisy musimy pójść będąc bez kasy, o tym że nasze „bez kasy” jest bardzo relatywne, o życiu w Elizjum, o czeczeńskich pielgrzymach, o islamskim terroryscie i jak uniknąłem o sekundy zamachu, o spisku zachodniej nauki i prehistorycznych żabach. Także o rybach, choć te pojawią się głównie w drugiej części. Będzie długo, lecz mam nadzieję ciekawie, chciałem Wam pokazać też zupełnie inny rodzaj „wyprawy”. Na wariata, z zapłaconym frycowym.
Ale, zacznijmy od początku. Od idei, najbardziej niebezpiecznego pojęcia jakie znamy. Nie atom bomba, nie ruski, nawet nie Suski, a właśnie idea jest tym co kiełkuje, zaraża, rozrasta się, zamienia w marzenie, utrudnia sen, szczególnie jeśli wewnętrzny głos wspomina „dziś jest o jeden dzień mniej życia niż wczoraj, pospiesz się”. Antidotum nie jest ani racjonalność, ani odpowiedzialność, wewnętrzny impuls gna naprzód. Zmieniasz życie, kraj w którym mieszkasz a i tak jest mało.
Palometon. Leerfish. Lichia. Loup. Ryba którą zaraziłem się 8 lat temu i do dzisiaj gotów jestem rzucić wszystko jak ktoś zaproponuje – jedźmy na palometony! Za tą rybą przyjechałem pierwszy raz do Hiszpanii (o czym kiedyś pisałem na blogu). Tutaj, wśród lokalnych wędkarzy usłyszałem o krainie na „końcu świata”, gdzie palometony jak smoki łowi się praktycznie codziennie, Korwiny (taka ryba, nie straszny dziadek z PL Polityki) na jigi osiągają po 80kg. Historie o tygodniowych wyjazdach zakończonych po 3 dniach bo stracili sprzęt i wędki na rybach, które nie biorą jeńców. Historie o łowieniu z Beduinami, w zupełnie niedostępnych miejscach, gdzie jeszcze prawie zupełnie nie ma wędkarzy. Ale – przede wszystkim – o rozmiarze Palometonów. Legenda głosi że 10kg nie budzi zdziwienia, zdarzają się ryby 20+. Zupełne Sci-Fi, w hiszpani 4-5kg to piękna ryba, a 10+ to raz w życiu, jak się Posejdon postara.
To miejsce to Dakhla. Położona praktycznie na samym końcu Sahary zachodniej – regionu okupowanego przez Maroko. Na wybrzeżu Sahary, gdzie pustynia styka się z oceanem, tuż przy Zwrotniku Raka. Legenda głosiła, że to koniec świata, miejsce całkowicie niedostępne. Jedna droga, i to taka bardziej offroad (Hiszpanie jeżdża tam quadami i 4x4). Ponad 2 tysiące kilometrów z Tangeru, który jest po drugiej stronie cieśniny, 30km od miejsca które nazywam domem. Rzeczywistość wygląda trochę inaczej ale o tym przeczytacie dalej.
W 2015 – nie pojedziemy bo za późno na planowanie wyprawy. W 2016 – nie pojechaliśmy bo była próba z biznesem gajdingowym. W 2017 uciachałem sobie nogę, więc trochę słabo. W 2018 – nie ma bata, jedziemy. Mieszkam już częściowo w Andaluzji, dzieciaki jeszcze w Irlandii kończą szkołe, od 2019 przenosimy się na południe na stałe. Jednym słowem – idealny moment. Wczesną wiosną ruszają przygotowania. Z tego co wiemy najlepszy czas to ponoć wrzesień – październik. Celujemy na początek października, wtedy ponoć przysiada trochę wiatr. Organizuję ekipę, odzywa się kilku znajomych. Wstępny plan – bierzemy jakieś większe auto 4x4 i jedziemy całą ekipą, ze szpejem, kręcimy film. Kamery, drony, ogarniamy kogoś do nagrywania dzwięku, jednym słowem – poważna wyprawa. Jak myślicie, jak wyszło?
Ze wstępnie zainteresowanych w marcu 7 osób w lipcu zostały już tylko 4. Chwilę później – jeden się żeni, drugi będzie mieć w przyszłym roku dzieciaka więc baba nie pozwoli na wyjazd „do islamistów”, a trzeci w zasadzie to pie... wędkarstwo i wstępuje do Salezjan. Już w tym momecnie zrozumiałem, ze wyjazd się nie odbędzie. Zostaliśmy z Pandą na placu boju sami, zagrzewając się do boju wzajemnie zdjęciami wrzucanymi na FB przez lokalnego gajda – Aliego. W tym czasie odzywa się do mnie Karim. Jest marokańskim wędkarzem, przewodnikiem samozwańcem, łowi bassy, może by potestował moje przynęty. Zaczynamy gadać coraz częściej, był raz czy dwa w Dakhli, palometonów nie połowił ale miejsce warte. Okazuje się, że na miejscu jest, a jakże, międzynarodowe lotnisko z bezpośrednimi połączeniami z wieloma miejscami w Europie. Dakhla okazuje się być mekką kitesurferów, doprowadzono właśnie nową drogę, jest coraz łatwiej. Narada z Pandą – autem nie pojedziemy, koszta wyprawy dzielone na 2, a nie na planowane 5 osób są po za zasięgiem. Opcja samolot, którą wybiera Panda – można, bilety to 600e. Trochę srogo, tyle kasy nie mam. Wybór staje się coraz jaśniejszy – albo wymyślę „coś” albo nigdzie nie pojadę. Pewnego ranka gdy coraz bardziej godzę się z poddaniem, wzrok pada na wiszący na ścianie rower. Fat Bike na gigantycznych kołach, używam go do rehabilitacji i ciśnięcia w celu zmniejszenia bebzona. Wielki, powolny, opory toczenia bonusowe do chudnięcia. Może by tak?
Szybkie przejrzenie mapy. No jest to wykonalne. Niecałe 2200km. Nie powinien być aż taki problem. Ile można na rowerze w dzień przejechać. 50km? 80km? Jak się naszykować do tego? Dalsze grzebanie w necie – sa relacje ludzi którzy zrobili tą trasę, da się. Można w miesiąc tam dojechać. Noclegi w namiocie, gotowanie po drodze, taka idea. Zaczynam przygotowania. Ze znajomego sklepu dla Fat Bike ściągam bagażnik, właściciel czytając co planuję do paczki dołącza serwisówkę – zapasowe opony, dętki, szprychy. Tutaj mała dygresja – ci co sami są cyklistami więdzą doskonale, jak ważne jest zredukowanie wagi i oporów toczenia. Ja wybieram się marketowym rowerem za 500e, sam rower to 16kg. Zapasowa opona – półtora kilo. Szpej kampingowy, namiot, szpej do spania, szpej wędkarski – gotowy „do startu” rower waży ponad 50kg, nie ma opcji podnieść dziada samemu. Zaczynam planować trasę – z Tangeru przez Larache i Casablanca jadę do Karima, mieszka przed Safi. Później do Agadiru – i tam zacznie się trudno, bo potężne góry. Przez Tiznit do Laayoune, tam juz tylko 550km przez pustynię i już jestem. Tak tak, śniadanie jem na kolację i mleko ma najszybszy transport

Przed śniadaniem prom dobija do portu w Tanger. Niestety, w Tanger – MED. Okazuje się, że są dwa porty Tanger, oddalone od siebie o bagatela prawie 50km po górach. Cały plan dnia wywraca się do góry nogami. Najpierw wysyłają mnie na przejście dla pieszych, gdzie z uporem celnicy chcą prześwietlić mój rower. Mija godzina sapania, wpychania roweru w rentgen, przewracania oczami i dyskusji przez google translate. W końcu – nie da się, wracaj na drugę stronę portu na przejście samochodowe. Auta z promu pojechały, mam wszystkich celników dla siebie. Trzepanie, sprawdzanie papierów i odpytywanie. Po co do Maroka kawaler przyjechał? Na ryby. A gdzie na ryby? Dakhla. Ale tam nie ma ryb, to przecież tutaj niedaleko w górach (jakaś wioska o podobnej nazwie). Nie, to nad oceanem. TAM jedziesz? Poruszenie, rozmowa, w reszcie szef zmiany twierdzi że jestem szalony albo głupi skoro chcę aż tam na rowerze jechać. Papiery podbite, już wyjeżdżam, już dobrze... STOP! Krzyczy za mną Szef. Groźna mina, mam wracać. Zapomnieli sobie ze mną selfe zrobić. Panie, nikt nam nie uwierzy jak to opowiemy. Jeszcze chwila rozmowy, okazuje się że to jednak rower nie motor, nie ma silnika, koleś bez nogi... Wariat. Jeszcze grupowym wysiłkiem wypychają mnie celnicy na stromą górkę za przejściem i już toczę się dostojnie. Droga straszna, ciężarowka za ciężarówką (całe Maroko to jeden wielki plac budowy), pył, huk, ledwo się mieszczę poboczem. 15km dalej świta mi, że może to nie był dobry pomysł, bo do samego Tangeru nie dojadę przed wieczorem a co dopiero dalej. Mijam zaparkowany na poboczu pickup. Dwóch wesołych ziomków w białym HiLuxie. Szybka nawijka, mówią po angielsku. Pewnie, mogą mnie do tangeru zawieźć, to jeszcze 30km i straszne góry. Z trudem we trzech ładujemy moje koromysło na pakę. W trakcie jazdy prawie wypadam oknem, facet nię schodzi poniżej 80km/h. Droga bez pobocza, śmigają tak wszyscy – ta podwózka to był jednak dobry pomysł. Przed samym Tangerem rogatki z policją, wysadzają mnie kilkaset metrów przed, „żeby nie było problemów”. Przebicie się rowerem przez Tanger to wyzwanie same w sobie. Mimo oczu wokół głowy samochody pojawiają sie z każdej strony, spychają z drogi, zajeżdżają, ludzie włażą. Wczesnym popołudniem wypluwa mnie huk i smród tego miasta.
Pierwszy poranek w Afryce i z trudem wytaczam się z namiotu. W każdy staw wrzucone muterki, w krzyżu bonusowo dosypali mi trochę tłuczonego szkła. Połykam powoli kilometry, mijam pierwsze wielbłądy, piękne plaże, co kilka km przy drodze stoiska pełne arbuzów – gigantów i melonów.
Kolejne kilometry gór, podjazdy po 6-8km, w 36 stopniach – samo złoto. Na jednym z podjazdów z naprzeciwka ciśnie w dół ciężarówka. Zza niej wyskakuje kolejna, i mimo że kierowca doskonale mnie widzi – idziemy na czołowe, facet tnie moim poboczem. W ostatnim momencie uciekam do rowu, przewracając się z całym szpejem. W locie jeszcze przednią zębatką rozprówam sobie piętę. Zbieram sie trochę jak z leja po bombie. Rower cały, proteza cała, po za poobijaniem i rozwaloną piętą ja też w sumie jestem ok. Czyszczę noge na ile się da, sklejam super glue, zbieram zabawki i cisnę dalej. Wreszcie mordercza góra się kończy.
Kolejny dzień zaczynam od rozmów z lokalnymi kierowcami zatrzymywanymi na rogatkach. Jak wygląda trasa na Casablankę? „Łooo Paaaaniieeee” Ma być tylko gorzej, ścisk, intensywny ruch, sporo podjazdów. Odcinek Rabat – Casablanca to wg ich zeznań – słabo da się. Autobus? Nie wezmą cię z rowerem. Pociąg? O, to jest idea, ale do kolei masz kilkadziesiąt km od wybrzeża, jedź do Ksar, tam masz pociag – jedź od razu do Casablanca. W sumie – po wczorajszych przygodach nie jest to taka zła idea. Pięta uszkodzona podczas upadku jest gorąca, rwie bólem, spod superglue lekko coś sie sączy. Korzystając z wifi w knajpce wytyczam nową marszrutę. Niecałe 40km, nie jest źle. Pół dnia w upale, czuję się jakoś niezbyt. Droga prawie cała w budowie, pył i syf straszne. Z ciekawostek – i tutaj można już spotkać wspinające się na drzewa kozy. Niby atrakcja okolic Agadiru, gdzie kozy wspinając się po drzewach pożerają orzeszki arganowe. Kopi Luwak to słowo klucz jeśli chcecie wiedzieć z czego olej z nabożenstwem wcierają sobie w twarz wasze baby

Casablanca na start wygląda dość słabo. Ląduję na jednym z dworców dla „tanich przewoźników”, zaśmieconym parkingu na obrzeżach miasta. Jestem na północnym krańcu, muszę przebić się na południe i zrobić kilkadziesiąt km, tam mam nagrany camping. Pierwsze jednak to apteka, noga boli coraz bardziej. Długa dyskusja, prośby i ... wzywanie szefa, zgadliście. W końcu dostaję mimo braku recepty paczkę antybiotyków o szerokim spektrum, jakieś odkażające maści itd, będzie dobrze. W miarę jak przedzieram się przez miasto widze postępującą zmianę – rozwał, syf i zwały śmieci zastępowane są coraz czystszym i normalniejszym dla Europejczyka widokiem. Przejeżdżający super nowoczesny tramwaj aż mnie podrzuca z wrażenia. Kontrast z widokami sprzed godziny trochę jakby prom kosmiczny startował z Biskupina. Centrum jest wspaniałe, w pełni nowoczesne Europejskie miasto. W prześwitach miedzy budynkami widzę powoli meczet, chyba największy na kontynencie. Jeszcze dobre 5km nim do niego dotrę i musze przyznać, że wbija w ziemię rozmachem.
Docieram do Karima tuż przed zachodem słońca. Miejsce – bajkowe. Duże gospodarstwo na którym mieszka, prowadzone przez brata i jego żonę, z Karimem orbitującym wokół i ojcem Karima mieszkającym w kanciapie. Pierwszego dnia odwiedzają ich znajomi z Casablanca, spora ekipa i spać idziemy dopiero przed świtem. Sporo informacji o tym jak wygląda życie z punktu widzenia młodych ludzi z Maroka, dość przygnębiające to w sumie. Całą drogę, praktycznie każdy Marokańczyk młodszy niż ja po kilku zdaniach przechodzi do – „Czy możesz pomóc mi wyjechać do EU”, „Czy wiesz jak mógłbym dostać sie do Europy?”. Z tego co mówią – perspektyw brak, krajem zarządza kilka rodzin, pełna desperacja podsycana obrazkami z telefonów, w które non stop się wpatrują. Paszport dostac bardzo cieżko jak jesteś biedny i mieszkasz na zadupiu. Do UK, do Francji, nawet do Niemiec, byle tylko przedostać sie do Europy, jak najdalej od tego miejsca. Jednocześnie – Maroko to najlepszy kraj do życia, najpiękniejsze plaże, najlepsze jedzenie i król który jest mądry i wspaniały, niczym portrety z minionej epoki wiszą też i jego w dosłownie każdym sklepie/stacji/dworcu. Trochę cieżko tą sprzeczność zrozumieć. Jednak poziom rozgoryczenia i frustracji jest aż uderzający, w dodatku większość o swoją sytuację oskarża nie rząd/króla a EU/USA. „Bylibyśmy potęgą gdyby nie knowania Jankesów, Izraela i Europy”. Z tego co słyszę z rozmów z nimi na południe jest już tylko gorzej. Nie wiem jak Europa planuje sobie z tym poradzić, jednak poziom frustracji tam, bieda ale tez i nadciągająca coraz poważniejsza fala głodu i rosnace w siłę nowe państwo islamskie w Mali na moje zrozumienie będzie potężnym problemem za kilka lat. Mówimy o setkach milionów młodych ludzi, dla których chyba coraz bardziej jedyną szansą na przyszłość wydaje się ruszyc na północ.
Wreszcie ryby! Tak, podobnie pomysłałem i ja kiedy następnego dnia mieliśmy o świcie ruszyć łowić potężne seabassy, które według opowieści Karima zamieszkują jego okolicę. Rzeczywiście – łowi bardzo duże ryby, przy czym każda dostaje w palnik, do wora i na targ, bo są uważane za przysmak. Jest to zjawisko powszechnie spotykane, sporo miejsc skupuje ryby w mniejszych wioskach i dostarcza je z zyskiem na stoły w dużych miastach. Z jednej strony ciężko ich winić, alternatyw zarobków zbyt wiele nie ma, z drugiej strony sam nie wiem czy telefon za 800e jest aż tak niezbędny do życia. Gdy wczesnym popołudniem docieramy na plażę położoną za domem – zapiera dech. Przepiękny złoty piasek, naprawdę idealny (ciut grubszy niż ten który znam z Hiszpanii), nie podrywany w powietrze mimo dobrych 30km/h. Niebieskie morze i fale z rykiem załamujące się w strefie przyboju. Poszliśmy ot tak, na przeszpiegi, bez sprzętu.
Mija 3, mija 4, po piątej idę sprawdzic czy człowiek żyje? Siedzi, gra na telefonie. Pytam się czy jedziemy nad wodę? „Man, wysoka woda była godzinę temu, po co teraz?” Hem. No dobra, wreszcie koło 6 ruszamy chociaż zobaczyć miejsce, jutro z rana chcę wracać do siebie. Dojazd zajmuje nam chwilę, przyjeżdżamy tuż przed zachodem słońca. Miejsce wygląda rewelacyjnie, naprawdę mogę uwierzyć że wyjeżdżają stąd zacne bassy. Cóż z tego skoro jesteśmy w połowie pływu, wody prawie juz nie ma.
Odzywam sie do Pandy, już nastepnego dnia o świcie młocimy wodę, dzień później zaliczamy jeden z lepszych wypadów na łodzi. Dwa tygodnie czekania mijają dość szybko.
Kolejne podejście idzie dość szybko, prom do Tangeru, autobus do Casablanca, nastepny do Agadiru. Noc spędzona na dworcu w Agadirze to całkiem niezłe przeżycie samo w sobie. Rankiem pakuję się w autobus i ruszam w ponad dobową podróż. Początkowo jest jeszcze w miarę zielono, ale im dalej wjeżdżamy w góry robi się bardziej dziko.

Młócę wodę to popperem, to jigiem, miotam tym dobre 70-80m. Dalej, musisz rzucać dalej słyszę. Karim łowi wędką ponad 4m, przyneta to, sam nie wiem co to, jakby cieżarek pomalowany na biało, z dodaną kotwicą. Ponoć że najlepsza przynęta tutaj. Wreszcie słońce obniża się, za godzinę będzie przypływ, kiedy nagle Karim zarządza że wracamy. Pytam się – może by zostać, przecież to najlepszy moment, i wiatr, i przypływ, i zachód słońca, przecież dopiero co przyjechaliśmy. Jedziesz czy zostajesz tutaj słyszę. Hm, dziwne to ale ok, nie mam wyjścia. Jedziemy do portu, tam mamy łowić sam nie wiem co. Karim mówi, że musi nałapac ryb na sprzedaż, nie ma tak łatwego życia jak Wy na zachodzie. Jakoś przechodzi mi ochota na łowienie, szwędam się z aparatem, obserwuję lokalnych rybaków. Z opon z traktora, obwiązanych folią styropianów tworzą coś w rodzaju bellyboata i wypływają tym naprawde daleko.
Pod koniec wypadu postanawiamy odwiedzić sam koniec cypla, wioskę rybacką. Jest to chyba najbardziej przygnębiające miejsce w jakim kiedykolwiek byłem. Bieda szokująca, chatki złożone po czesci z drewna, z kanibalizowanych części łodzi, owinięte folią, sieciami, starymi dywanami, wszystko by choć trochę odseparowac się od wiatru, zimna lub też upału latem. Zamiast piasku podłoże to wymieszane łuski, śmieci, plastik, żwir, kawałki ości, ryb, skóry rybiej. Smród aż oczy zachodzą łzami. Między tym całe rodziny – dzieci, kobiety gotują i piorą, rybacy z łodziami. Odpuszczam robienie zdjęć, choc miejsce jest naprawdę wstrząsające.
Ryby połowili do 15 kilo, większe urywały zestawy 60lb i szły w rafę. Zachwalają swojego gajda pod niebiosa, jeździli trochę po świecie ale to ich najlepszy wyjazd. Pokazują przynęty, jak łowią, swoje zestawy. No dobra, źle sie do tego zabieraliśmy, w sumie chyba lepiej że nie mieliśmy większej ryby – było by krótko i smutno.
Rok później wracamy, tym razem do Aliego, tym razem dobierzemy się do nich jak trzeba, ale to już inna historia.
Tekst i foto: Kuba Standera
Kliknij tutaj by zobaczyć artykuł artykuł