Witam,
@skippi66,
Jestes fajny koles, ukladasz zaj....e wierszyki ale tutaj sporo przesadzasz. W kraju gdzie obecnie mieszkam wiekszosc duzych szczupakow ( powyzej 9 kg- taka tu norma) lowiona jest na trupka, pozeranego podobnie jak zywiec i spokojnie wracaja spowrotem do wody, nic strasznie zlego im sie nie dzieje, lowione sa wielokrotnie. Nie metoda tylko podejscie do ryby, karpiowy podbierak, mata to przyjete standardy.
Kwestie meczenia rybek uzywanych jako rzynety pomine bo jest oczywista ale skoro jest dozwolona to nie mozna nic z tym zrobic. Na buzanskich starorzeczach wplywalem na wiosle do konca, polowilem chwile i jak mieli za duzo wedek to odpalalem silnik i ognia. Ciekawy widok jak sciagali 4 wedki naraz, paru sie rzucalo ale na spotkanie ich lbow z okutym wioslem zaden sie nie zdecydowal
Witaj Bujo!
Też jesteś fajny koleś. Tak myślę choć Cię nie znam.
Powiedz mi jednak czy w kraju w którym teraz mieszkasz, łowi się na żywca? Bo to o żywca chodzi a nie o trupka? Poza tym, jak zapewne wiesz, w Polsce nie ma żadnych przyjętych standardów. Albo może są, tyle że z matą i dużym podbierakiem oraz wypuszczaniem nie mają nic wspólnego.
Reasumując: nic a nic nie przesadzam. Nic a nic.
Też kiedyś zabierałem ryby i choć rzadko jej jadłem, zawsze trafił się jakiś chętny. Okonie na agrafki, zębatego w łeb, do spółki z sandaczem. Tylko bolenie i klenie wracały cało do wody. Ale potem mi przeszło. Nawet pamiętam kiedy.
Dawno, dawno temu, w kraju nad Wisłą, w czasach wczesnego Kolendowicza, umówiłem się z serdecznym przyjacielem na ryby. Mój przyjaciel w tamtych czasach to był nie byle kto w naszym światku. Spinningista wyśmienity, posiadacz dwóch pełnych wazonów medali na wstęgach kolorowych i jednolitych oraz długiego regału zastawionego pucharami, wielokrotny uczestnik Mistrzostw Polski w spinningu ( dwa razy na pudle ), kolega Kolendowicza, słowem osobistość.Dużo, baaardzo dużo się od niego nauczyłem. Więc dzwonie do niego wieczorem a on mówi że nie może jechać. Bo żona, bo dziecko, bo kot chory, bo się telewizor zepsuł, bo teściowa ma przyjść z wizytą, słowem makabra. Dobra, myślę, nie to nie, pojadę sam.
Skoro świt o ósmej wsiadam do auta, pedał w podłogę i już po godzinie jestem nad rzeką. Ledwie wędę złożyłem, ledwie powrósło przez przelotki przewlokłem i gumę przywiązałem, ledwie gumiaki wzułem, już z nadrzecznych krzaczorów wyłazi mój przyjaciel. W jednej łapie trzyma swój kij wyśmienity, zaś w drugiej siatę pełną małych, malutkich, tycich sandaczyków, gdzie nie gdzie przeplatanych wcale nie większym okonkiem. Stanął jak wryty, gapi się na mnie głupio a mina u niego durna jak cholera. Ręce sobie podaliśmy, wymieniliśmy zdawkowe uprzejmości i każdy poszedł w swoją stronę. Ja w rzekę a on do samochodu. Siaty nie komentowałem.
Od tamtej chwili wszystko wypuszczam. Czynię tak już dwadzieścia lat.
Z przyjacielem zaś łowiliśmy jeszcze potem wielokrotnie i było nam razem fajnie. Szkoda że od wielu już lat, opuściwszy nagle ten padół, łowi pstrągi w kryształowo czystych strumykach Pana.
Niech Cię Niebo darzy rybą, przyjacielu!