Jedna z kilku moich bardziej barwnych wypraw wędkarskich:
Łowię z moim niegdysiejszym kompanem wędkarskich i jabolowych wypraw a ponadto kuzynem- Lisem, na supertajnym starorzeczu szczupakowym. Mamy po 16 lat i jest to ten szczęśliwy okres młodej RP kiedy posiadanie komórki w kieszeni nie było rzeczą oczywistą, ani tym bardziej nieodzowną (Ludzie, posiadali wtedy niezwykle rzadką w dzisiejszych czasach umiejętność umawiania się w oznaczonym miejscu i czasie przez telefon stacjonarny lub w ogóle w cztery oczy).
No więc rzucamy tak, rzucamy, z tego co pamiętam- bierze nic. Nagle na starorzecze wpływa pychówka, na niej dwóch drabów po ok. 190 cm wzrostu, na mordach papier ścierny gradacji ok. P80 zamiast zarostu, wędek brak. Panowie, nic sobie nie robiąc z naszej obecności, zastawiają sieć w poprzek starorzecza i zaczynają napier…ać w taflę wody. Nagle zza wysepki, obok której płynęli, dosłownie w przeciągu 5 minut pojawia się prawdziwa, niebieska i błyszcząca w słońcu kawaleria Komendy Rzecznej Policji w Pułtusku. Chłopaki się nie cackają, przypuszczają abordaż na krypę, krępują czarne charaktery w kajdanki i rzucają na brzeg. Połowa kawalerzystów wypływa na starorzecze szukać sieci, druga zostaje pilnować drabów. Zerkamy niepewnie, raz w stronę łódki gliniarzy, kolejny w kierunku kłusoli. Moje spojrzenie, zdradzające sms-a od nadciągającej kupy spotyka się z tak madafakin złym, morderczym i wilczym spojrzeniem jednego rzezimieszka, że, jak Boga kocham, w życiu nie widziałem takiej nienawiści (a w różne miejsca trafiałem).
Dwie podstawowe myśli smarka lat szesnaście:
1. Teletransmisja do Policji-
„Znajdźcie tą siatę,
Znajdźcie tą siatę,
Znajdźcie tą siatę,
Znajdźcie tą siatę”
2. Teletransmisja do komórki-
„Nie dzwoń!
Nie dzwoń!
Nie dzwoń!
Nie dzwoń!”
………………….dzwoni komórka:
Mój stary: -Jak tam połowiliście coś z Marcinem?
„o żesz Ty w ch…. zabiją nas!”- pomyślałem.
Ja: - nie muszę kończyć bo… raczej zmieniamy miejsce.
Lisu w tym czasie blednie coraz bardziej a jego oczy, w porównaniu ze zjawiskiem, które tylko on sam może obiektywnie nazwać wzrostem, stają się coraz większe i takie proszalne- niemy krzyk w stronę Policji:
„Znajdźcie tą siatę,
Znajdźcie tą siatę,
Znajdźcie tą siatę,
Znajdźcie tą siatę”
…………………..nie znaleźli.
Oczy kłusola już nie są wilcze, prosto w moje i Lisa oczy patrzy Oko Mordoru, z tym, że są ich dwa i zdaje się wysyłać przekaz:
„Matka waszych zwłok jeb…e topielce nie pozna.... grrrrrr!!!!!!!”
Kawalerzyści z głupim wyrazem twarzy, powoli zbierają się do uwolnienia kłusoli, a mi w głowie przebiega tysiąc myśli na sekundę, w temacie tego co się zaraz stanie. Pada decyzja:
- Lisu, czas spier…ać!
Dwa razy nie trzeba było powtarzać, nawet nie złożyliśmy sprzętu i w długą. Wczłapaliśmy się w stomilowskich woderach (kto je miał, ten wie, że nie najlżejszych) na górę skarpy, jakiej nie powstydziłyby się Bieszczady i potem sprintem przez wielkie pole ziemniaków. Po minucie na górze był już jeden z kłusoli i rozglądał się za nami w celu spuszczenia nam soczystego wierd…u.
Jaki z tego morał? Chyba tylko taki, że nadziać się można wszędzie i o każdej porze (w sumie to żaden morał…) i dwa, jak to mawiał stary rycerz: "Tu się nie ma co zastanawiać, tu trza spier....ć"