Po kilku godzinach spływu natrafiliśmy na pierwsze obiecujące miejsca, czyli klasyczne poole z głębsza wodą, w których łososie mogły zrobić sobie przystanek. W ruch poszła artyleria ciężka, ale kingów ani widu ani słychu.
Jeden z bezrybnych zakrętów
Aby nie tracić zbyt wiele czasu na mieszanie pustej wody, więcej tego dnia było pływania niż wędkowania.20-30 minut na miejscówce i godzina spływu. Upał zrobił się na tyle męczący, że tata poprosił o przerwę na drzemkę w cieniu, posiłek i, sam w to nie wierze, kąpiel...
Orzeł
Myślałem, że ja pierwszy wymięknę, bo jakby nie liczyć, to minęło już kilka dni spędzonych w warunkach polowych i zaczynałem się czuć mało komfortowo. Woda z roztopów była pioruńsko chłodna, co mnie zniechęcało do porannej toalety, że o grubszym myciu nie wspomnę. W ciągu dnia różnica temperatur powietrza i wody spokojnie przekraczała 25⁰C i płukanie naczyń po posiłku bywało bolesne. Jednak Papa Broda zdjął bieliznę i oparł ją o ponton, po czym wyszorował się do czystości i wykapał. Dla mnie wyczyn bohaterski, ale ja oczywiście nie wiem, że ”...za komuny nikogo nie było stać na ciepłą wodę, a nawet jak ktoś miał pieniądze, to ciepłej wody w sklepach nie było...” (w miejsce ciepłej wody można wstawić dowolny wyraz).
Spokojnie, okoliczne wilki nie zleciały się na kości :-P
Posiłek dobrze nam zrobił, bo wreszcie zaczęło się coś dziać (a może tata zanęcił podczas kąpieli?). Nie były to upragnione kingi, ale ostatnie pstrągi tego wyjazdu. Rozmiarami nie porażały, ale przynajmniej każde branie dawało nadzieje, że o to właśnie trafiliśmy na łososie.
Tatowy tłuścioszek nie chciał spokojnie zapozować do zdjęcia
Ciekawym zjawiskiem była erozja brzegu, która postępowała na naszych oczach. Podmyte drzewa z prawej strony poniższego zdjęcia zjechały do wody z łomotem w trakcie posiłku. Od tego momentu podczas spływu staraliśmy się nie podpływać zbyt blisko obsuwających się brzegów.
Podmyty brzeg
Pomimo starań, do późnego wieczora nie natknęliśmy się na kingi. Rozbiliśmy więc obóz na kamiennej plaży w starorzeczu. Tata zabrał się za kucharzenie, a mnie wysłał do kąpieli, żebym mu zapachem nie zakłócał snu. Temperatura powietrza trochę spadła, ale za to pojawiły się komary. Wykonałem polecenie rodzica bez większych przyjemności i po kolacji padliśmy jak kawki ze zmęczenia.
Obóz
Po szybkim śniadaniu spakowaliśmy obóz i wróciliśmy na główne koryto rzeki. Przepływając koło stacji liczenia ryb dostaliśmy elektryzującą informację. Poprzedniego dnia pojawiły się pierwsze kingi!
Spey casting w wykonaniu Pana Jana
Kamień spadł mi z serca, gdyż wiedziałem, że teraz dzielą nas chwile od złapania pierwszego z nich. I nie pomyliłem się, bo tuż przed południem senior zameldował, że ma rybę.
Końcówka holu
Pozaciskałem kciuki, pośladki i co tam jeszcze mogłem, za udany hol. Ale ryba była dobrze zapięta i dała się bez większych fajerwerków umęczyć i podebrać
Pierwszy w rodzinie king na muchę
Ze względu na konserwację gatunku w tym roku na większości łowisk wprowadzono całkowity C&R na czawycze. Miejscowym jest to bardzo nie w smak, ale nam zupełnie nie przeszkadzało, tym bardziej, że konkurencja praktycznie nie istniała.
C&R
Taka okazja wymagała przerwy na zimnego browara i chwilę refleksji. Skuteczną muchą okazał się różowo-biały zonker. Ciężko wyrwać dziada z wody i opornie lata, więc trochę nim pogardzałem do tej pory, ale skoro zadziałał raz, to należało przywrócić go do łask. Zrobiliśmy drugą rundkę po poolu.Tym razem ja szedłem przodem i dokładnie w tym samym miejscu nastąpiło branie. Szczęścia chodzą parami.
Prince, czyli mały king
Moja zdobycz nie porażała wielkością, ale walecznością zawstydziłaby każdego łososia atlantyckiego podobnych rozmiarów. Należy również zauważyć, że aby dotrzeć do tego miejsca kingi muszą pokonać przeszło 200km rzeki.
Ostatnia fotka i do wody
Spłynęliśmy nieco w dół rzeki gdzie miałem kolejne branie, ale niestety ryba się nie zapięła. Do końca dnia mieszaliśmy wodę, ale nic wartego uwagi się nie wydarzyło.
Kawał pięknej lecz pustej wody
W nocy do naszego obozu zawitał wilk, sądząc po rozmiarach śladów zostawionych wokół namiotu. Słyszałem jak się kręcił i obwąchiwał teren, ale ze zmęczenia było mi wszystko jedno. Tata też nie wykazywał zainteresowania, więc czułem się usprawiedliwiony.
Niezły widok z balkonu, ale budynek grozi zawaleniem
Następnego dnia przyszła chwila zwątpienia. Robiliśmy dokładnie to samo co wcześniej, miejsca jeszcze lepsze, ale zero brań. Co jest grane? Wszystko wyjaśniło się koło południa, kiedy spotkaliśmy ekipę Josha. Dwie łódki, osiem wędek w trollingu i tylko jedna ryba. Byli w ciężkim szoku, że wczoraj wyjęliśmy dwa i to na muchę. Wyglądało na to, że natknęliśmy się na zwiadowców i lada dzień powinien zacząć się główny ciąg. Po krótkiej naradzie postanowiliśmy przyspieszyć spływanie, odsapnąć dzień w cywilizowanych warunkach i powrócić na odcinek gdzie były ryby. Poziom wody w rzece był dosyć wysoki i łososie swobodnie mogły się przemieszczać w górę. Doszliśmy do wniosku, że skoro zwiadowcy tam się zatrzymali, to może reszta stada postąpi podobnie.
Tutaj kiedyś płynęła rzeka, ale gdzie ona teraz jest
Niesamowite jak przez powódź rzeka zmieniła swoje koryto. Niektóre miejsca były nie do poznania. Jedne zakręty się prostowały, a nieopodal powstawały nowe. Z mapy zniknęło kilka wysp i w pewnym momencie nie wiedzieliśmy ile nam zostało do mety.
Obrót w lewo o 90⁰ i proszę bardzo, rok temu był tu mały przelew szerokości pontonu
Miejsce było tak urocze, że nie mogliśmy się oprzeć pokusie kilku rzutów. Skończyło się to jednak bolesną nauczką dla taty, aby nie rzucać przez prawe ramię kiedy z tej właśnie strony wieje silny wiatr...
Ałka
”Siostra Marycha” znieczuliła pacjenta, a uczynny synek-sadysta dokonał profesjonalnej ekstrakcji haczyka multitoolem marki Letherman. Cały zabieg wprowadził tatę w niesłychanie dobry humor i z uśmiechem od ucha do ucha dopłynął do przystani. I tak nieco zmęczeni, ale pełni wrażeń wróciliśmy do cywilizacji.
Nasz domek
Papa Broda z trudem wstrzymywał wzruszenie, kiedy trafił do wygodnego łóżka w domku nad brzegiem Copper River. Łazienka z ciepłą wodą, kibelek, klima, zero komarów, jedzenie na telefon... Człowiek tego na co dzień nie docenia.
Relaks
Dwie noce w normalnych warunkach pomogły zregenerować siły. Uzupełniliśmy zapasy jedzenia i wszelakich płynów, powiadomiliśmy rodzinę, że żyjemy, ale zaraz wracamy w dzicz kudłatą, więc jeszcze wszystko możliwe.
Copper River
W międzyczasie Josh zaliczył udany dzień z klientami i wszystko wskazywało, że najlepsze jeszcze przed nami. Wczesnym porankiem spotkaliśmy się z nim na przystani. Zapakowaliśmy nasze graty na łódkę i po godzinie wycieczki w górę rzeki byliśmy na miejscu. Szybkie rozkładanie obozu i do rybałki.
Papa Broda w akcji
Ledwo zdarzyłem oddać kilka rzutów i słyszę, że tata anonsuje rybę. Radość trwała krótko, bo łosoś się wypiął. No cóż, bywa i tak. Mija kwadrans i taty wędka ponownie się wygina. Rzucam wszystko i biegnę z aparatem.
Deja vu
Klops... Znowu spadła... Podobnie było z rybą numer trzy, po której szlag jasny mnie trafił, krew nagła zalała i puściłem znana z YT wiązkę z ”piorunami ognistymi siarczystymi i błyskawicami”. Przy czwartym kingu naskoczyłem na seniora, żeby dał mu porządnie w kły i pokazał kto tu jest debeściak. Efekt – 20lb przypon nie wytrzymał. Sorry wodzu, miałeś rację! Za to piątego wyjąłeś po profesorsku.
Koniec czarnej serii
Nieopodal nas Josh łapał z klientem i zobaczył, że mamy rybę na brzegu, więc podszedł zrobić nam zdjęcie. Po krótkiej sesji łosoś wrócił do wody w doskonałej kondycji, jak wszystkie pozostałe, które przyszło nam złapać przez kolejne dni.
Odjazd
Podobna sytuacja z pięcioma holami w niespełna dwie godziny już się nie powtórzyła. Udało mi się za to wyrównać rekord taty w ilości spiętych ryb pod rząd, ale o tym później. Tego przedpołudnia dorzuciłem od siebie jedną zerwaną rybę. Po przerwie na szybki posiłek wróciliśmy nad wodę i zapiąłem rybę w trudnym miejscu. Brzeg był wysoki i zarośnięty. King odjechał w dół, a pojawienie się podkładu było znakiem, żeby ruszyć za nim. I całe szczęście, bo tam rzeka wypłycała się i przynajmniej była szansa, żeby zejść do wody i podebrać.
Skracanie dystansu
Odzyskałem podkład i zaczęło się meczenie przeciwnika. Ustawiłem się na wysokości łososia, wędka nisko i w bok, tak, żeby go zabolało.
Przeciąganie liny
Myślałem, że teraz to już mam z górki, ale king jeszcze kilka razy odjechał i pomimo siłowego holu dał się podebrać dopiero po 20 minutach.
Przy tej samej długości kingi są dużo grubsze od atlantyckich kuzynów
Josh znowu do nas podpłynął i wcielił się w rolę fotografa, dzięki czemu mamy piękną pamiątkę.
Jak znalazł do rodzinnego albumu
Muchą dnia okazał się patent typu intruder znaleziony gdzieś w internecie. Zapewne ma on swoją nazwę, ale ja roboczo go ochrzciłem ”Drag Queen” ze względu na wyzywające kolory. Woda w rzece powoli opadała, temperatura szła do góry i może właśnie to spowodowało, ze różowo-biały zonker w ogóle nie wzbudzał zainteresowania.
Drag Queen
Część odcinka, który gościł nas przez te dni, był gęsto porośnięty lasem. Wspomniana wcześniej powódź poprzewracała przybrzeżne drzewa jak zapałki, przez co gonitwa za odjeżdżającym łososiem często przypominała bieg przez plotki.
Tu kończył się normalny brzeg, za moimi plecami była ścieżka zdrowia
Tata postanowił wziąć oddech od czawyczy. Uzbroił switcha i poszedł upolować sockeyea na kolacje, a ja zafundowałem sobie jeszcze dwa wyścigi na ścieżce zdrowia, z czego jeden zakończyłem skutecznym podebraniem i fotką.
Piękna i bestia
Kiedy resztką sił doczłapałem wreszcie do obozu, Papa Broda przywdziawszy swoje włoskie pantofelki, już siedział w fotelu i popijał Alaskan Pale Ale, a sockeye powoli dochodził na ogniu.
Jest szczęście!
I tak nam miło mijał czas na wędkowaniu, z krótkimi przerwami na jedzenie i spanie.
Circle ”C”...
...D-loop i...
...poszły konie po betonie
Zapiąć kinga to jedna rzecz, a druga to go wyholować. O ile to pierwsze przychodziło stosunkowo łatwo, to schody zaczynały się wkrótce po tym, a jak dopadła czarna seria to umarł w butach. I tak na przykład do śniadania zerwałem dwa, kolejne dwa przed południem, z czego strata tego ostatniego bolała najbardziej. Duży samczór zaraz po braniu pokazał się na powierzchni, chlapnął ogonem wielkości szufli do węgla i odjechał w dół rzeki. 30lb żywej furii było nie do zatrzymania. Ponieważ dalej nie mogłem schodzić, a połowa z 200m podkładu znalazła się poza kołowrotkiem, wybrałem siłowe rozwiązanie, ale przypon tego nie wytrzymał.
Nareszcie coś dało się wyholować
Dopiero po południo zakończyłem hol podebraniem i fotką. Kolejną rybę też doprowadziłem na płytką wodę, gdzie chciałem zrobić zdjęcie, ale podczas wyciągania aparatu, king zaczął się szarpać. Nadepnąłem niezdarnie na przypon i było po sprawie. Tata też zaczął dzień od strat, za to końcówkę miał piorunującą.
Mozolne odzyskiwanie podkładu
King Salmon
Komary siepały jak oszalałe i nie było mowy o zdejmowaniu siatki do zdjęcia.
Moment przed wypuszczeniem
Senior stwierdził, że takich emocji już nic dzisiaj nie przebije i chciał zbierać się do obozu w celu zażycia szeroko rozumianego relaksu, ale zdołałem go przekonać do jeszcze jednej rundki po poolu, bo zawsze jest szansa, że uwiesi się jeden z tych dużych i trudnych do wyjęcia. Nie minął kwadrans, a tata zapiał rybę. Odjazdy do podkładu, przeciąganie liny, spacer w górę i w dół, a wszystko to ze spokojem grabarza. Pół godziny minęło nie wiadomo kiedy i znowu podebrałem tacie kinga.
Ryba wyjazdu dla której warto wyjść z ukrycia
Metr i jakieś 12-13kg.
Grymas zmęczenia na twarzy to efekt nieustannej walki z komarami podczas sesji
Następnego dnia z rana, zanim przypłynęła po nas taksówka, wyszedłem jeszcze na pożegnalną rundkę po przy obozowym poolu. Uwiesił mi się kaban podobnych rozmiarów do największego taty, ale srebrny. Kiedy tata jeszcze smacznie chrapał, ja w pocie czoła walczyłem z rybą życia. Robiłem co mogłem, ale w końcu doszedłem do zwalonego drzewa z napisem STOP. I kiedy już mi się wydawało, że mam go pod kontrola, king odjechał w dół. Miałem jeszcze spory zapas podkładu i liczyłem, że się zatrzyma, ale ryba zdecydowała inaczej i porzuciła moje towarzystwo. Dzięki temu mam kolejny powód, aby tam wrócić.
Widok z drogi
Wyłowiliśmy się do tego stopnia, że ostatnie dwa dni postanowiliśmy poświęcić na odwiedzenie nowych miejsc. Z Copper Valley przejechaliśmy do Susitna Valley. Obejrzeliśmy miejscowe rzeki i zaliczyliśmy nocleg w lokalu przypominającym Titty Twister z ”From dusk till down”. Niestety barmanka nie przypominała Salmy Hayek i zamiast po udzie, lała gorzałę prosto do kieliszków, zresztą może to i lepiej... Pewnie będę mało oryginalny ponownie pisząc, że w drodze powrotnej już knuliśmy plany, na następny rok, ale tak właśnie jest za każdym razem. Pojechaliśmy na ten jeden jedyny wyjazd w życiorysie po raz czwarty i mamy nadzieję, że w 2014 znowu gdzieś ruszymy.
Spełnienie marzeń
Autor: Łukasz Materek 2014Kliknij tutaj by zobaczyć artykuł artykuł