Ja mam takie same spostrzeżenia. U mnie w okolicy 99% bierze wszystko, co złapie. Super jest, jeśli w ogóle wymiary są przestrzegane...
Jeden dziadek mi się chwalił, że w tym roku to już ze 30 kilo leszcza wyciągnął. "Sąsiedzi jak mnie widzą, to drzwi zamykają i udają, że ich nie ma". Dlaczego, pytam. "Bo ja to ryb nie lubię, wszystko rozdaję." To nie może pan wypuścić? "Eee, zawsze tam komuś wcisnę..." U takich ludzi w ogóle nawet myśl w głowie nie powstanie, że można coś wypuścić. Lepiej zabić, a potem dać kotu, psu... lub wyrzuć do śmieci. To jest przerażające, ale tak ludzie myślą.
Wśród większości wędkarzy panuje jakieś takie dziwne przekonanie, poczucie, nie wiem, jak to nazwać, że ryba nie zabita, nie została "odhaczona". Jak coś wypuścisz, to tak, jakbyś nie złowił w ogóle. A już na pewno tak myślą ludzie, którzy z wędkarstwem nie mają nic wspólnego. Jak zobaczą kogoś, kto rybę wypuszcza do wody, to się patrzą jak na kompletnego idiotę. Miałem niedawno taką "przygodę", że wyciągnąłem leszczyka, takie tam z pół kilo może miał, i wypuściłem go na oczach kilku takich podrostków po 18-20 lat. Komentarz: "Uuu (z taką pogardą w głosie), sportowiec..."
Z teściem walczę i uczę go wypuszczania ryb, nie wszystkich, bo sam czasem zabieram coś na kolację, ale to coś to jest mały procent tego, co wyciągnę, a już na pewno nie zabiłbym żadnego okazu. Przecież taka ryba rośnie naście albo i kilkadziesiąt lat. Serce by mi stanęło, gdybym coś takiego ukatrupił... No i jak mówię mu, co złapałem, to zadaje mi pytanie: wziąłeś czy wypuściłeś? I jak odpowiadam, że wypuściłem, to facet sprawia wrażenie, jakby uważał, że nic nie złapałem. To jest jakaś sytuacja zero jedynkowa w mózgu chyba. Nie zabiłeś - nie złapałeś.