To będzie mój pierwszy artykuł, więc proszę wszystkich o wyrozumiałość i cierpliwość dla braku uzdolnień zarówno pisarskich jak i merytorycznych . Do napisania go skłonił mnie post jednego z forumowiczów więc czuję się niejako zobowiązany, choć co do „zarzuconych” mi doświadczeń w temacie mam sporo wątpliwości. Na forum na pewno więcej mamy kolegów, którym zarówno doświadczeń jak i wyników mogę tylko pozazdrościć.. no ale, zapiszę się i ja w historii Jerkbait.pl jako autor artykułu
Sprzęt którego używam do połowu kleni to kij w klasie 4/5 długości 2.70 cm, i w moim przekonaniu jest to wędka w sam raz do tego typu połowów. Kwestię kołowrotka można pominąć, natomiast element którego znaczenie jest istotne to linka. Muchy których używam są duże, szczególnie tak zwane piankowce stanowią kawał przynęty którą często należy posłać na dużą odległość. Mało tego mogą zaistnieć sytuacje, w których wielkiego żuka bądź konika będzie trzeba podać rzutem rolowanym, co jest czynnością dość wymagającą. Sznur który doskonale mi się sprawdza posiada 9,5 metrową głowicę, którą dobrze obsługuję zarówno małe jak i większe dystanse, zachowując przy tym delikatną prezentację. Przeszkodą nie są tu nawet największe z używanych przeze mnie piankowych owadów. Przypon przynajmniej długości wędki, ze wskazaniem na nieco dłuższy; złożony z trzech odcinków żyłek o stopniowo zmniejszanej średnicy. Ostatni z nich to fluorocarbon, tak aby zatopić kawałek przyponu bezpośrednio przed muchą. Średnica jakiej używam to 0,20 mm bądź 0,18 mm.
W tym roku łowienie kleni i jazi na suchą muchę zacząłem już w maju, kiedy najlepsze efekty gwarantował Goddard, wykonany z pomarańczowej sierści sarny. Mucha ta swoją skuteczność utrzymuje przez cały sezon i jest to pewniak dla którego koniecznie należy znaleźć miejsce w pudełku.
Od czerwca na końcu przyponu najczęściej wiążę muchy wykonane z pianki. Dwa wzory nierozłącznie towarzyszące każdej wyprawie to żuk oraz konik. Wydaje mi się, że kwestia ich kształtu to pole do popisu, gdzie można rozbujać wyobraźnię. Element najważniejszy to odnóża. Są one w moim przekonaniu konieczne, a dodatkowo wspieram je stosując gęste jeżynki o długich promieniach. Jeśli chodzi o rozmiar, to nie zauważyłem żeby klenie były na jego punkcie szczególnie wrażliwe; ba, uważam że im owad większy, tym lepiej. Większa mucha spowoduje większe i bardziej dla ryby widoczne „pacnięcie” na powierzchni wody, które zwróci jej uwagę zarówno kiedy żeruje bliżej dna jak i znajduje się w większej odległości od muchy. W tym miejscu muszę nadmienić, że na swoich miejscach dość rzadko łowię „na upatrzonego”; ze względu na zachowanie sporej odległości od przewidywanego miejsca gdzie spodziewam się ryb nie są one dla mnie widoczne, a niestety nie zawsze, a nawet nadzwyczaj rzadko można dostrzec oznaki ich żerowania bliżej powierzchni wody.
Nieco bardziej wrażliwy na wielkość muchy jest jaź, ale także i ten gatunek często decyduje się zassać dużego owada.
Oprócz żuków i koników warto mieć także imitacje os czy też ważek, które sprawdzają się szczególnie przy wyjątkowej aktywności tych owadów. Ostatnio przekonałem się o tym na Sanie, kiedy dokuczliwe osy skłoniły mnie do wykorzystania ich „sobowtóra” przeciwko kleniom, z dobrym skutkiem.
Klenie i jazie łowię na rzekach i mniejszych, i średnich, jednak najczęściej łowiskiem jest leniwie płynąca rzeka o szerokości od mniej więcej 30 do 40 metrów. Brodzę ustawiając się w okolicy środku nurtu, by sięgać zarówno jednego jak i drugiego brzegu; kierując się w dół rzeki. Stanowisk kleni szukam we wszelkich podmyciach, głębszych burtach, pod nawisami skarp bądź rozległych trzcinowisk. Element na który ostatnio zwróciłem uwagę to uschnięte drzewa; te zatopione w nurcie, przy których tworzą się warkoczyki i przyspieszenia, jak i te które zwisają nad powierzchnią. Można się spodziewać, że we w każdym z wyżej wymienionych miejsc do wody będą spadać przeróżne owady, czy to z drzew, czy to z trzcin, gęsto porastających brzegi.
Dlatego też nie należy się zbytnio przejmować mocniej dmuchającym wiatrem, który mimo że przeszkadza bądź znacząco utrudnia rzucanie, strąca do wody dziesiątki owadów zmuszając niejako ryby do żerowania bliżej powierzchni i poszukiwania smakowitych kąsków przepływających najczęściej w bezpośredniej bliskości brzegu. Jeśli chodzi o pogodę, najczęściej na klenie wybieram się w dni słoneczne, bądź z licznymi przejaśnieniami. Porą dnia którą najczęściej organizuję wypady jest popołudnie; rankiem efekty były zdecydowanie gorsze.
Muchę posyłam najczęściej prostopadle pod drugi brzeg, albo pod niewielkim skosem niczym mokrą muchę. Pozostawiam ją w bezruchu w miejscu gdzie spodziewam się ataku ryby, a kiedy ten nie nastąpi od razu, pozwalam by porwana nurtem linka zaczęła ściągać owada, który zacznie prowokująco smużyć po powierzchni rzeki. W tym czasie wykonuję liczne przystanki, tak by żuk tudzież konik wyglądał na spanikowanego zaistniałą sytuacją i próbującego ratować się z opresji. Takie manewry niejednokrotnie wywabiają ryby nawet z głębszych dołków. Prowokujące potrząsanie muchą stosuję też kiedy ta przez dłuższy czas pozostaje w bezruchu w strefie gdzie spodziewam się ataku ryby, a wcześniejsze próby bez wykorzystania prowokacji nie przyniosły żadnego efektu.
Nieco inaczej łowię w sytuacjach, kiedy nurt rzeki jest wyjątkowo wolny bądź tworzy liczne zastoiska, gdzie gromadzą się ryby. Przy krystalicznie czystej wodzie są one dobrze widoczne, stąd też decyduję się na poruszanie w górę rzeki przy zachowaniu maksymalnej ostrożności. Przedłużam przypon, a także kiedy widzę że wymaga tego sytuacja, na ostatni jego odcinek zakładam żyłkę o mniejszej średnicy.
Często zdarza się, że ryby zbite w ławicę nie są zainteresowane podawanymi muchami, mimo że spadają im one tuż nad pyskiem. W takiej sytuacji wypatruję osobników które odłączają się od stada, lub aktywnie krążą w jego pobliżu nerwowo przeszukując okolicę. Takiej rybie muchę podaję nie pod sam „nos” lecz w strefę jej „buszowania”. Na stojącej wodzie każdy element jaki spadnie na jej powierzchnię nawet w znacznej odległości od tak pobudzonego osobnika zwróci jego uwagę. Zazwyczaj bywa tak, że gwałtownie odwróci się on w kierunku spadającego owada, szybko podpłynie i zacznie przyglądać się przynęcie. Stojąca w bezruchu mucha często bywa zbyt mało interesująca by skusić do brania, bądź na tyle niepokojąco wyglądająca że ryba nie zdecyduje się na jej zassanie. W takim przypadku, już kiedy widzę że zmierza ona w kierunku muchy, wykonuję nią delikatne podrygiwania, które bardzo często przesądzają sprawę na moją korzyść.
I to by było w zasadzie na tyle.. Dość proste, stąd nie za dużo chyba napisałem, ale niezwykle przyjemne łowienie Ciepłe słoneczne dni, brodzenie w schładzającej wodzie, piękne okoliczności przyrody, no i najważniejsze - duże rybska zasysające z powierzchni podaną muchę.. Czego chcieć więcej?
Ewentualne nowe spostrzeżenia oraz przemyślenia, które zostaną uznane za wartościowe do przedstawienia będę na bieżąco dopisywał
Użytkownik Michał P. edytował ten post 05 wrzesień 2015 - 09:05