W listopadzie trafiają się też takie widoki.
Marian.
Zaloguj się lub Zarejestruj by otrzymać pełen dostęp do naszego forum.
Napisano 11 listopad 2015 - 18:07
W listopadzie trafiają się też takie widoki.
Marian.
Napisano 11 listopad 2015 - 20:52
Robert, myślę, że możemy porzucić formę "pan", samo sierżant wystarczy, a nawet nie obraziłbym się o kaprala
Nie jest to wątek kulinarny, ale skąd wynosimy upodobania żywieniowe? Z domu, rodzinnego. U mnie jakoś nie jadało się ryb, nawet w okresie kartkowej komuny. Kuchnią zarządzała mama, podobnie aprowizacją, pamiętam okres niezwykle taniego dorsza, jakoś nie cieszył się powodzeniem, mimo bardzo popularnych haseł typu: jedzcie dorsze, gówno gorsze, przepraszam, ale takie odzywki słyszało się na co dzień.
Podobnie nie tknę się dziczyzny, ale nie napiszę dlaczego, może są na forum amatorzy, nie chcę nikomu obrzydzać.
Natomiast zawsze dziwiła mnie pazerność niektórych wędkarzy na rybie mięso.
San, rok chyba 1982. Lipienia ogromna obfitość. Widziałem muszkarzy, niestety, głównie z Krakowa, którzy wychodzili nad wodę kilka razy dziennie, za każdym razem wracając z tzw. kompletem, który wówczas wynosił 5 sztuk.
Ja i moi koledzy braliśmy po jednej sztuce dziennie.
Przykro mi to pisać, biorąc pod uwagę odwieczny antagonizm między krakusami a warszawiakami, ale koledzy z Warszawy stali cywilizacyjnie o kilka poziomów wyżej. Mieli sprzęt taki, o którym nawet nie miałem pojęcia. To właśnie jeden kolega z Warszawy pokazał mi kołowrotek, który nie stawiał oporu przy zwijaniu linki, i nie trzeszczał, za to hamował przy wydawaniu sznura. Jak to możliwe, patrzyłem z rozdziawionym dziobem.
I jakoś byli mniej pazerni na lipienia.
Ale przecież ja też wytłukłem trochę rybek. Takie były czasy. Chwaliliśmy się kompletami, wyjazd bez kompletu w koszyku uważany był za nieudany.
Na marginesie: ktoś jeszcze nosi koszyk? Wiklinowy? Kiedyś to był bez mała atrybut muszkarza. Ja gdzieś w piwnicy mam jeszcze dwa. Może kiedyś się przydadzą, jak w naszych wodach na powrót pojawią się ogromne ilości pstrągów i lipieni?
A głowacice. Były. W Czorsztynie, jak jeszcze był Czorsztyn. Pod kapliczką, pod skałką, pod cyganem, pod babunią....
Jesienną porą, z paskudną pogodą, wyruszali łowcy głowacic.
A ja znalazłem miejsce, zupełnie nie książkowe, gdzie w lecie udawało się takie polowanie. Przynęta metal, tzw klamka lub inne duże, ciężkie wahadło.
Jak znajdę w starych szpargołach, to wrzucę fotki.
Tak, mam na koncie ponad trzydzieści tych srogich drapieżników. Ale wyrzutów sumienia nie mam. Takie były czasy.
I pamiętam, jak koledzy zajadali się grubymi filetami z głowacicy, pieczonymi na węglach ogniska. Cuchnącymi tranem. Nie polecam.
Napisano 11 listopad 2015 - 23:32
Napisano 12 listopad 2015 - 14:46
Napisano 12 listopad 2015 - 19:20
Naprawdę już wstyczniu musimy ruszać na pstrągi? Może wartałoby dać im jeszcze odetchnąć po zimie. Dawniej sezon rozpoczynał się w kwietniu. I było dobrze.
Napisano 12 listopad 2015 - 20:32
Nawiasem: jedynym stworem wodno-błotnym, który jest przeze mnie tolerowany, a nawet lubiany, jest śledzik z cebulką, w oleju, popity czyścioszką.
O łowieni pstrągów nie będę się wypowiadał , bo i nie ma o czym pisać , wolę poczytać co piszą bardziej doświadczeni koledzy .Jednak jak słyszę śledź w oleju z cebulką, to mam coś do powiedzenia .To najprostsza , a jednocześnie najsmaczniejsza potrawa na świecie .
Użytkownik pisarz edytował ten post 12 listopad 2015 - 20:32
Napisano 12 listopad 2015 - 20:42
A to muszę przyznać jest poważny i trudny do odparcia argument. Rzeczywiście na Lubelszczyźnie nierzadko słychać o tym, że ten czy ów kolega w styczniu/lutym, chodząc za pstrągiem przepłoszył, a nawet pojmał kłusola. Mimo wszystko ja jednak styczeń pstrągowo odpuszczam, ale nad wodę połazić czasem się wybiorę.A nie lepiej być nad wodą i tylko swoją obecnością chronić ją przed smakoszami ów słabych pstrągów? Nawet kosztem ukłucia.
Każde ukłucie to kolejne doświadczenie więc póki właściciel wody nie zapewni im ("słabym") konkretnej ochrony, to lepiej żyć z dziurą w pysku niż nieżyć w żołądku ... drapieżnika.
Napisano 12 listopad 2015 - 20:58
Stado kormoranów jest dla Sanu gorsze niż jakiekolwiek inne drapieżniki. A ma to zazwyczaj miejsce w miesiącach, gdy pstrąg i lipień nie są w kondycji do skutecznej ucieczki.
"Dwunogie" w pustoszeniu miejscówek się prawie nie liczą (choć bać się powinni).
Użytkownik trout master edytował ten post 12 listopad 2015 - 21:00
Napisano 12 listopad 2015 - 21:46
Trout master. Właśnie tak. Stada latających paskudników. Żarłoczne, powodujące ogromne stada w rybostanie.
Cóż, tak naprawdę nie jest to ich wina, biologia jest bezlitosna, wilk nie będzie jadł kapusty, a kormoran koniczyny. Przecież jednak powinniśmy mieć wpływ na liczebność populacji tej plagi.
trout master, wypowiedź z godziny 19.20 uważam za demagogię. Bez urazy, mam nadzieję.
Ta obecność etyków nad wodą...nic nie zmieni, lub niewiele.
Napisano 12 listopad 2015 - 22:13
Ryszard - troszkę jednak zmieni. Nie będą bezczelnie leźć jak po swoje. W lutym ub. roku, w kilkudniowych odstępach, sam przepłoszyłem dwóch takich bęcwałów. Pewnie wrócili, ale póki tam byłem nic nie skłusowali. Oczywiście bycie nad rzeką w styczniu nie musi się wiązać z kluciem wymizerowanych pstrągów.Trout master. Właśnie tak. Stada latających paskudników. Żarłoczne, powodujące ogromne stada w rybostanie.
Cóż, tak naprawdę nie jest to ich wina, biologia jest bezlitosna, wilk nie będzie jadł kapusty, a kormoran koniczyny. Przecież jednak powinniśmy mieć wpływ na liczebność populacji tej plagi.
trout master, wypowiedź z godziny 19.20 uważam za demagogię. Bez urazy, mam nadzieję.
Ta obecność etyków nad wodą...nic nie zmieni, lub niewiele.
Napisano 12 listopad 2015 - 22:40
Użytkownik ictus edytował ten post 12 listopad 2015 - 22:50
Napisano 12 listopad 2015 - 22:47
Przepraszam,że się wtrącę .W styczniu i lutym nie można "próbować się" z lipieniem ?
Marian.
Napisano 12 listopad 2015 - 22:56
Napisano 13 listopad 2015 - 09:31
A nie lepiej być nad wodą i tylko swoją obecnością chronić ją przed smakoszami ów słabych pstrągów? Nawet kosztem ukłucia.
Każde ukłucie to kolejne doświadczenie więc póki właściciel wody nie zapewni im ("słabym") konkretnej ochrony, to lepiej żyć z dziurą w pysku niż nieżyć w żołądku ... drapieżnika.
Jasne, ze warto byc nad woda, ale czy od razu trzeba z wedka? Jesli w celach ochrony przed klusownikami/kormoranami, to zwykly spacer tez wystarczy
Jeszcze raz zapytam o glowacice w listopadzie. Ktos sie wybiera?
Napisano 13 listopad 2015 - 15:44
Listopad. Piękny dzień listopadowy.
Nie wytrzymałem dzisiaj. Trzeba jechać nad wodę. Uznałem, że moja obecność w pracy dziś nie jest niezbędna, zwłaszcza, że takich dni w tym roku będzie już raczej niewiele.
Nad wodą złotej polskiej jesieni nie widać. Liście z drzew opadły, są jakieś czarne, te drzewa, smutne. Jedynie gdzie niegdzie w żółtych płomieniach liści brzoza dopala się ślicznie. Leszczyna całkowicie goła, za to gałązki obwieszone licznymi kutasikami. Nie wiem, co to, może zaczątki wiosennych kwiatostanów.
Trawsko gnije, czuć cierpki zapach, przyjemny dla nozdrzy.
Sploszyłem zajączka. Odkicał kilkanaście metrów, zatrzymał się i łypał spod oka w moim kierunku. A może to była zajęczyca i dziwowała się mojej nietuzinkowej urodzie? Tak, na pewno!
Woda mała, kryształowo czysta. Polatywały jakieś owady nad nią, chyba jetki, jasne z długim ogonkiem i lekko kawowe, bezogoniaste. Dość sporo tych owadów, choć intensywną rójką bym tego nie nazwał.
W dwóch pierwszych rzutach mokrą muszką dwa pstrążki. Przerażone pyszczki. Poszły. Nie łowie więcej wtym miejscu, pewnie jest ich wiele, szkoda je kłuć. Idę na znane mi miejsce lipieniowe. Wysoki brzeg, silny nurt. Rzucam. Muchy nie widzę, lecz w miejscu, gdzie powinna być pojawia się jak błyskawica jasna plama. Zacięcie, siedzi. Lipień, spory, na pewno około czterdziestu centymetrów. Wiem, że go nie wyjmę. Do lustra wody nie dojdę, podbieraka nie noszę. Koncówka przyponu co prawda 0,23, ale haczyk mały. Trzeba próbować "na smyka". Winduję nieboraka do góry, nagle w połowie drogi wpada w drgania, fertyczne, a może rozpaczliwe... Spada do wody i odpływa. Dobrze mu tak!
Czas szybko płynie, co chwilę branie, jak widzę, że mizerak, to nie zacinam, Nie jest to łatwe, ręka odruchowo szarpie kijem, ale da się.
Tak mijają trzy godziny, trzeba wracać. Piękny dzień, który zapamietam. Mogłem pstrągów nałowić bez liku, ale po co?
Wrócę przecież jeszcze nad Moją Rzeke.
Napisano 13 listopad 2015 - 15:54
Listopad. Piękny dzień listopadowy.
Nie wytrzymałem dzisiaj. Trzeba jechać nad wodę. Uznałem, że moja obecność w pracy dziś nie jest niezbędna, zwłaszcza, że takich dni w tym roku będzie już raczej niewiele.
Nad wodą złotej polskiej jesieni nie widać. Liście z drzew opadły, są jakieś czarne, te drzewa, smutne. Jedynie gdzie niegdzie w żółtych płomieniach liści brzoza dopala się ślicznie. Leszczyna całkowicie goła, za to gałązki obwieszone licznymi kutasikami. Nie wiem, co to, może zaczątki wiosennych kwiatostanów.
Trawsko gnije, czuć cierpki zapach, przyjemny dla nozdrzy.
Sploszyłem zajączka. Odkicał kilkanaście metrów, zatrzymał się i łypał spod oka w moim kierunku. A może to była zajęczyca i dziwowała się mojej nietuzinkowej urodzie? Tak, na pewno!
Woda mała, kryształowo czysta. Polatywały jakieś owady nad nią, chyba jetki, jasne z długim ogonkiem i lekko kawowe, bezogoniaste. Dość sporo tych owadów, choć intensywną rójką bym tego nie nazwał.
W dwóch pierwszych rzutach mokrą muszką dwa pstrążki. Przerażone pyszczki. Poszły. Nie łowie więcej wtym miejscu, pewnie jest ich wiele, szkoda je kłuć. Idę na znane mi miejsce lipieniowe. Wysoki brzeg, silny nurt. Rzucam. Muchy nie widzę, lecz w miejscu, gdzie powinna być pojawia się jak błyskawica jasna plama. Zacięcie, siedzi. Lipień, spory, na pewno około czterdziestu centymetrów. Wiem, że go nie wyjmę. Do lustra wody nie dojdę, podbieraka nie noszę. Koncówka przyponu co prawda 0,23, ale haczyk mały. Trzeba próbować "na smyka". Winduję nieboraka do góry, nagle w połowie drogi wpada w drgania, fertyczne, a może rozpaczliwe... Spada do wody i odpływa. Dobrze mu tak!
Czas szybko płynie, co chwilę branie, jak widzę, że mizerak, to nie zacinam, Nie jest to łatwe, ręka odruchowo szarpie kijem, ale da się.
Tak mijają trzy godziny, trzeba wracać. Piękny dzień, który zapamietam. Mogłem pstrągów nałowić bez liku, ale po co?
Wrócę przecież jeszcze nad Moją Rzeke.
Skąd wiedziałeś ,że ja mam ta samo Szczególnie o tej porze roku.
Pozdrawiam.
Marian.
Napisano 13 listopad 2015 - 16:22
Się domyśliłem
Napisano 14 listopad 2015 - 11:52
Przed chwilą wróciłem z lipieni, pogoda pod psem - mocny wiatr + deszcz. Ryby brały, złowiłem kilkanaście miarowych lipieni, w tym dublet . Byłem krótko, ale te 2,5h nad wodą podładowały baterie na nadchodzący tydzień. Do połowy grudnia u mnie sezon lipieniowy trwa.
Za moment idę z psiakami popodglądać trocie na tarliskach .
Napisano 14 listopad 2015 - 23:57
Uwielbiam listopadową muszkę... Ten niesamowity nastrój, wilgoć, mgłę osnuwającą rzekę i liście lepiące się do butów. O ile za deszczem nie przepadam to w listopadzie zupełnie nie przeszkadza mi nawet niewielka mżawka. Łapię się nawet na tym, że niekiedy jej wyczekuję. Drzewa już gołe, utraciły te przecudowne kolory. Zatrzymały je jednak lipienie złoto, żółto, purpurowe. To lipieni są oczywiście celem wypraw.
Listopad zawsze nastraja mnie lekko nostalgicznie. Ten rok szczególnie, może dlatego, że cudem mogłem znów stanąć nad brzegami moich rzeczek. Niewiele brakowało, a całkowicie zakończyłbym swoją przygodę z wędkarstwem na tym świecie. I dobrze się stało, bo jak łowi się na tamtym jeszcze nie wiem. I wolę jeszcze nie wiedzieć czas jakiś.
Czym dłużej żyję tym więcej jest osób, których nie ma już między nami. Także przyjaciół z nad rzek. I czym dłużej żyję tym bardziej brakuje mi rozmów z nimi. Takie jesienne wyprawy doskonale nadają się do rozmów z tymi, których nie ma. Można nagadać się wtedy wiele, zwłaszcza mając świadomość, że czegoś się nie zdążyło powiedzieć. Tegoroczne listopadowe wędkowanie poświęciłem na odwiedzenie miejsc, w których łowiłem z tymi, których już nie ma.
O Maćku Lachurze pomyślałem ciepło przy imadle. Kilka dni spędzonych w schronisku w Płytnicy i cierpliwość mistrza, który nastolatkowi jakim wówczas byłem starał się przekazać tajniki wykonywania much. Oczy śmiały się do jego cudownych łososiowych much. Rozczulały malowane "jungle cocki". To właśnie On wpoił mi coś, co pokutuje we mnie do dziś. Nie przepadam za wszelkimi główkami wolframowymi, czy plastikowymi oczami. Jak mówił, to takie "niemuchowe". I kurcze dla mnie też jest jakoś mało muchowo. Nawet w szczupakowych wzorach imituję oczy piórkiem... Czasem malowanym. Może to jednak jest zboczenie ....
Odwiedziłem Lędyczek, który bez Henia Gębskiego nie jest już taki sam. Do dołka na Szczyrej, gdzie miał największego pstrąga na jętkę nie poszedłem. Poszedłem do Heniowej wyspy... Henia nie ma i ryb jakby mniej. Za to rzeka dalej tak samo piękna.
Oczywiście nie ominąłem mojej ukochanej czyli Dobrzycy. Z Jackiem Jóźwiakiem zetknąłem się oczywiście wcześniej, jeszcze w Warszawie. Kiedy po latach naczelny mówi, że przyjdzie jako sekretarz redakcji ktoś z Warszawy nie przypuszczałem, że w drzwiach stanie Jacek. To było wspaniałych kilka miesięcy. Pokazywałem mu, jak na Dobrzycy można łowić lipienie. Było ognisko, zdjęcia i... Niestety problem jaki miał Jacek zwyciężył i raptem zniknął. Potem zniknął całkiem...Szkoda bo jeśli chodzi o wędkarstwo, podejście do niego z punktu widzenia medialnego wyprzedzał znacznie konkurencję.
Na koniec zostawiłem sobie Gwdę. Cudowną Gwdę na odcinku Płytnickim. "Sosny" gdzie spotykaliśmy się z Wiktorem Błażejczykiem, który z przewieszoną przez ramię torbą i klubowym w ustach maszerował dzierżąc w ręku niczym swój atrybut Abu Suecia Safari. Stawaliśmy na drugą fajkę wyjmował swoje woblerki i starał się wytłumaczyć znaczenie kropek koło steru za pomocą których opisywał parametry woblerka. Nie byłem w stanie pojąć...
Oczywiście odwiedziłem malutki cmentarzyk w Płytnicy aby zapalić światełko Edziowi i oczywiście mojemu wieloletniemu sąsiadowi "zza rzeki" Andrzejowi Pukackiemu. Na stronie polishnymph.pl Andrzej wymieniany jest jako prekursor muszkarstwa na ziemiach polskich po wojnie. Tak było aczkolwiek z tymi latami pięćdziesiątymi to raczej drobna przesada. Druga połowa lat sześćdziesiątych już prędzej. Usiadłem na kamieniu przy "Jego" wyspie na Gwdzie. Pamiętam jak wiele razy tam łowiliśmy. Uczył łowienia na mokrą muchę, prawdziwego, takiego jak łowiło się kiedyś. Może nie zawsze skutecznie ale za to zawsze... pięknie. Andrzej nauczył mnie wiele. Wpoiła trwale na pewno jedno... miłość do Red Taga.
Kurcze, wędkarstwo jest wspaniałe nie tylko dzięki rzekom, rybom ale też ludziom jakich nad wodą się spotyka. I choć już ich nie ma są na stałe złączeni z rzekami we wspomnieniach.
Napisano 15 listopad 2015 - 11:28