Końcówka lat 70-tych, Wisła ,prawy brzeg, chyba okolice Baranowa Sandomierskiego. Na długą kamienną główkę, z której szczytu usiłowałem złowić uklejki, przyszedł starszy wędkarz. Wyciągnął z płóciennego pokrowca wędkę, którą nazwał "spinem" Pięcioczęściowy (sic!) bambus, łączony na skuwki, długości 7, może nawet 8 metrów. Szczytówka grubości małego palca. Żyłka o średnicy sznura do bielizny nawinięta na "katiuszkę", stalowy drut i przynęta, jakiej nigdy wcześniej nie widziałem. Bardzo głęboko krępowana blacha wahadłowa, ale wykonana z dość cienkiego metalu, kolorowa. Dziś sądzę, że była to miedziana lub mosiężna blacha, przegrzana płomieniem jakiegoś palnika, częściowo pokryta cyną. Przynęta była wielkości kobiecej dłoni.
Najciekawsze jednak było samo łowienie - stojąc na szczycie główki, wpuścił blachę do wody na wysokości kija prosto w dół, a następnie poszedł powoli w kierunku brzegu, a stamtąd z powrotem na szczyt główki. Chodził tak dobrych kilkanaście minut, bez żadnego efektu. No, od czasu do czasu zaczepił o dno, ale dość sprawnie odczepiał blachę i kontynuował spacer. Gdy zapytałem, mocno zaintrygowany, co robi - mówił, że łowi metodą obrotkową. Taki prekursor dzisiejszego trollingu
Przypomniało mi się to łowienie kilkanaście lat później, gdy czytałem jakiś reprint, chyba "Sztukę łowienia" Rozwadowskiego, (głowy nie dam czy chodziło o tą pozycję, może to "Wędkarz doskonały" Waltona? ) Była we wzmiankowanej książce opisana "metoda obrotkowa", polegająca na łowieniu drapieżników przy pomocy trupka, tak założonego na spory hak, by rybka kręciła się wokół własnej osi, już przy niewielkim pociągnięciu. Tam też zalecano długi kij i chodzenie z przynętą ciągnioną samym wędziskiem.