Kategorie Wszystkie →
Szukaj w artykułach
Reklama
Ostatnie na blogu
-
Omlet ok..
Sławek Oppeln Bronikowski - 20 lis 2024 22:30
-
Koniec... i wędkarskie życie po nim
Guzu - 29 paź 2024 12:00
-
sztuka łowienia
Sławek Oppeln Bronikowski - 07 paź 2024 20:22
-
i tak dalej
Sławek Oppeln Bronikowski - 17 wrz 2024 20:04
-
Nudy
Sławek Oppeln Bronikowski - 05 sie 2024 10:00
Ostatnie komentarze
-
Łowienie białorybu na spinning
lesnypatataj - dziś, 00:49
-
Najlepsze wędzisko muchowe-subiektywny ranking użytkowników
jabadaonbis - wczoraj, 22:30
-
Nasze muchy
Pasta - wczoraj, 19:20
-
Aliexpress - sprzęt muchowy, materiały, narzędzia
Richi55 - wczoraj, 09:25
-
BIG GAME - popping, jiging
wujek - 20 lis 2024 13:16
-
Casty Sakura
S.N. - 20 lis 2024 11:44
Tagi
- ogłoszenie
- wędki
- przelotki
- inne
- kołowrotki
- konkurs
- wodery
- śpiochy
- rodbuilding
- kołowrotek
- video
- dolnik
- catch and release
- pracownia
- fly fishing
- naprawa
- motorowodne
- catch&release
- odzież
- spacing
- blank
- phenix
- uchwyt
- spinning
- artykuł
- #pstragi
- szczupak
- rękojeść
- woblery
- serwis
- okoń
- pstrąg
- step-by-step
- sandacz
- tech
- autorski
- miasto
- street fishing
- c&r
- autorski-rb
- tech-rb
- #refleksje
- fuji
- buty do brodzenia
- mhx
- kleń
- glass
- przynęty
- tuning
- blanki
1098 aktywnych użytkowników (w ciągu ostatnich 15 minut)
Bing, Google, Gadget, franco10, Łukasz W, Geciowy, Kadet, Tomek.M, Rheinangler, Stachu, DzikiBill, Czoper, tomspinn, Łukasz 24, irekmisiak, Paweł Bugajski, kosny.miloslaw, Q4Z, Lukas 24, zmorces, pano112, Greg Greg, Sławomir, mirekk, bony20, rafcool, snoekje90
Rzeka spełnionych marzeń – cz. II
Maciej Rogowiecki
Tucunare jest dla mnie jedną z najpiękniejszych ryb. Istny cud natury.
Mija czwarta, podobno ostatnia już godzina podróży w górę Rio Matupiri. Przepocone i zakurzone koszule kleją się do nas niczym tanie opony do rozgrzanego asfaltu, a łeb rozsadza na atomy huk 200-konnego silnika który kapitan katuje bezlitośnie na maksymalnych obrotach od co najmniej 3 godzin. Odpuścił nam tylko raz - po stanowczym i nieznoszącym najmniejszego sprzeciwu „siku!” wyrażonym solidarnie w co najmniej kilku językach, a zarazem po wielkich jak spodki oczach pasażerów, zorientował się chyba, że „miękkie białasy” nie mają jednak pęcherzy z rosnącego w koło kauczuku i przybił łaskawca na kilka minut do piaszczystej łachy, co pozwoliło nam załatwić naglącą potrzebę, a zmęczonym uszom dało krótki moment wytchnienia od tego piekielnego warkotu. Te irytujące nieco detale nie są jednak w stanie pozbawić nas dziecinnej uciechy, która, jak sądzę, towarzyszyć powinna każdemu dorosłemu mężczyźnie podczas odkrywania „nowego”. Radujemy się z kolejnego pokonanego kilometra smakując w zaciszu duszy te niedoceniane często chwile w podróży, która jest przecież wielką wartością i celem sama w sobie. Jak sucha gąbka wodę, tak my chłoniemy rozpościerający się krajobraz pierwotnej i niezmienionej jeszcze przez człowieka dżungli, a nasze powonienie atakują niemiłe dla mieszczuchów, ale cudowne dla wędkarzy zapachy – agresywna, wciskającą się przez skórę woń butwiejącego brzegu po opadłej niedawno wodzie, znoszonych na dziesiątkach wypraw, wypłowiałych na wietrze i słońcu ubrań oraz spalin dobywających się z zaburtowego silnika.
Spoglądam ukradkiem na Piotra, Janka i Michała – moich kompanów w tej podróży i ludzi sprawdzonych w wielu poprzednich. Na co dzień w biurach, wpasowani sztywno w eleganckie garnitury i z równo przyciętymi paznokciami. Ale tutaj jesteśmy razem, w zupełnie innej rzeczywistości – głęboko w brazylijskiej Amazonii, daleko od świata, który znamy z kolorowych gazetek i głupkowatej telewizji. Moi przyjaciele twarze mają ogorzałe i zmęczone, a na nich kilkudniowy zarost. Rękawy podwinięte do łokci, ręce opalone a dłonie „czerstwe”, przywykłe od dawna do męskich zajęć i obowiązków. Tylko oczy wydają się dużo młodsze niż te nadgryzione już przez ząb czasu facjaty. To oczy dzieci – naiwne, wesołe i ufne, że tuż za rogiem rozpocznie się jakaś wielka, kosmiczna przygoda, w której tym razem zupełnie wyjątkowo tylko one będą mogły brać udział. Uśmiecham się pod nosem do siebie – przecież mówi się, że oczy są zwierciadłem duszy….
Obóz pośrodku dżungli
Zatrzymujemy się niespodziewanie za szerokim, piaszczystym zakrętem rzeki. Silnik schodzi na niską, przyjemnie mruczącą nutę, a prowadzący łódź Indianin pokazuje w uśmiechu swoje imponująco białe uzębienie wskazując jednocześnie niedbale ręką na przeciwległy brzeg. A więc to tu. Koniec końców, z dwuletnim poślizgiem, ale wreszcie i na pewno jesteśmy w wędkarskim obozie nad Rio Matupiri. Z dystansu kilkuset metrów widać niewyraźnie na wodzie małe, białe domki zacumowane nad brzegiem rzeki pod nawisem ciemnych gałęzi oraz kilkunastometrową łódź z jaskrawo czerwonym kadłubem zaparkowaną nieopodal. To musi być statek – matka, który co kilka dni ciągnie za sobą domki w inne rejony rzeki. Dochodzą nas podniesione głosy z kierunku obozu, a na brzegu zaczyna się tęga krzątanina. Nie upłynęła nawet dłuższa chwila a już jest tam kilkanaście osób, które jednocześnie wesoło machają i pokrzykują w naszym kierunku – niestety po portugalsku i nie rozumiemy. Wprawne oko wypatrzyło by paru mężczyzn, ale większość to kobiety i kilkoro śmiesznie pląsających między dorosłymi brzdąców, które korzystając z chwilowej nieuwagi rodziców biegają boso po brzegu w tą i z powrotem. Zeskakujemy co żywo z pokładu na gliniasty brzeg i od razu wpadamy w wir uścisków dłoni, poklepywania po plecach, wesołych okrzyków i gromkiego śmiechu. Na pierwszy rzut oka widać, że Ci Indianie są zupełnie odmienni od dotychczas napotkanych. Nie patrzą na nas podejrzliwie, ale z autentycznym zaciekawieniem i optymizmem. Przedstawiają się, patrzą śmiało prosto w oczy, a potem próbują powtórzyć nasze imiona, co jak zwykle w takich sytuacjach wywołuje u wszystkich kolejne salwy śmiechu. Z pewnością są przyzwyczajeni do turystów-wędkarzy, co oczywiście bardzo nas cieszy. Kątem oka spostrzegam, że nasze bagaże są już posegregowane i znajdują się na werandach domków. Pół minuty później dziarskim, wojskowym krokiem zjawia się szefowa naszego obozu, która każe mówić do siebie Bibbi. Niewysoka i przysadzista z burzą czarnych, grubych loków ponad miłym, acz świdrującym nas dokładnie spojrzeniem. Ubrana po żołniersku w „panterkę” , ze sporym zakrzywionym nożem przytroczonym do szerokiego pasa ściska nasze dłonie z siłą imadła. Płynną, nienaganną angielszczyzną wita nas oficjalnie na, jak to się wyraziła „najlepszym wędkowaniu jakie przydarzy wam się w życiu”, przedstawia skrupulatnie całą obsługę campu (od spuszczających wzrok w ziemię kucharek poprzez przewodników wędkarskich, którzy hardo taksują nas wzrokiem jakby próbowali rozszyfrować czy będziemy się tu grzecznie zachowywać), a następnie zaprasza na zimnego, powitalnego drinka i lunch, na który podają włoskie salami, pizzę, drylowane oliwki i kilka innych wykwintnych przystawek. Bardzo nam się to wszystko podoba, ale wydaje się trochę nierealne – wszak nie jesteśmy w 5-gwiazdowym hotelu na włoskiej rivierze, ale w środku tropikalnej dżungli, jakieś 200 km od najbliższej ludzkiej osady.
Obóz nad Rio Matupiri. 2 lata po czasie, ale w końcu tu jesteśmy. Hurra!
Domki mają 5 cm zanurzenia i mogą wpłynąć praktycznie wszędzie. Zero konkurencji w promieniu 100 km…
Salami i oliwki w środku dżungli? Proszę bardzo…
Ten stateczek to lokum obsługi i nasza siła napędowa pomiędzy miejscami na kolejny postój.
Nasze pozytywne zaskoczenie pogłębia się z każdą mijającą minutą i rozmową z Bibbi - siedzimy sobie wygodnie w klimatyzowanej stołówce, popijamy „cud-caipirinię” przygotowaną przed chwilką na naszych oczach, a absolutnie profesjonalna kobieta-żołnierz -wędkarz opowiada nam o tucunare i wszystkim tym, co teoretycznie powinno nas tu spotykać podczas tygodniowego pobytu. I to opowiada w jaki sposób! Bez żadnego „męsko-wędkarskiego” dystansu, rzetelnie, dosadnie i na temat. Uprzedza chyba każde moje pytanie i rozwiewa (przynajmniej w teorii) wszelkie wątpliwości jakie dręczyły nas przed przyjazdem (A czy będą brały? A czy na muchę można złowić dużą rybę? A czy muszę łowić na multiplikator? A jak często będziemy przestawiali obóz?). Po 10 minutach rozmowy z Bibbi wiedziałem już, że dobrze trafiliśmy i, że jesteśmy w pewnych, wędkarskich rękach, które mocno i śmiało dzierżą ster tego pływającego obozu. Odwiedziłem już sporo przeróżnych wędkarskich ośrodków, operatorów i „lodgy” spotykając przy tej miłej okazji dziesiątki ludzi zaangażowanych w organizację profesjonalnych wyjazdów na ryby. Chyba żadna z tych osób nie zrobiła na mnie pod względem merytorycznym lepszego wrażenia niż właśnie niepozorna Bibbi w amazońskiej dżungli. Na temat tucunare wiedziała wszystko, a poza tym prowadziła ten camp w jedyny właściwy w dżungli sposób – po wojskowemu. Porządek musiał być i basta. Od początku miałem wrażenie, że cała reszta obsługi trochę się jej boi, łącznie z przewodnikami wyższymi od niej o dwie głowy. Dopiero potem, przy bliższym poznaniu okazało się, że to tylko taka maska twardego szefa, którą Bibbi przybiera aby obóz funkcjonował bez problemów, a turyści wyjeżdżali utwierdzeni w przekonaniu, że dobrze postąpili wybierając jednego z najdroższych operatorów w Amazonii. W bazie Bibbi nie było miejsca na żadne pomyłki, opóźnienia, starty cennego czasu i niedomówienia - każdy klient musiał wyjechać zadowolony i wyłowiony, a obsługa zaprawdę stawała na głowie, aby tak właśnie się stało.
Chwilkę po dotarciu na miejsce. Maciek z Michałem ustalają taktykę.
Jedną caipirinie później zostaliśmy oddelegowani przez Bibbi do naszych pływających, 2-osobowych domków z poleceniem przygotowania się do pierwszego wypłynięcia na ryby. Nieźle, pomyślałem – w niecałą godzinę do przyjazdu rozpoczniemy wędkowanie, do którego szykowaliśmy się od miesięcy. Decydujemy się z Michałem łowić przez tę resztkę dnia tylko na muchę. Bibbi słysząc te plany przydziela nam przewodnika Carlosa, który w parę minut wzbudza mój entuzjazm i jeszcze mocniej rozbudza nadzieję na „mega” wyprawę. W dużej bowiem mierze „tropikalni”, miejscowi przewodnicy winni raczej być nazywani smętnymi woźnicami, którzy niechętnie, małomównie, bez polotu, finezji i entuzjazmu „wożą” bogatych gringos po łowisku. Spotykałem już takich „szoferów” na całym świecie i szczerze mówiąc po Amazonii nie oczekiwałem więcej. Na logikę rzecz biorąc trudno się jednak dziwić takiemu ich podejściu – wszak od wieków miejscowa ludność obu Ameryk czy Afryki była niemiłosiernie „dojona” na wszelkie możliwe sposoby przez cwanych białasów, którzy jak nie krzyżem to mieczem próbowali dzikusów „oświecić”. Ten chyba przekazywany z pokolenia na pokolenie w genach atawizm pozostał do dziś, choć próbuje się go ukryć pod krótkim płaszczykiem politycznej poprawności.
Karta w tej podróży jednak nam sprzyjała i Carlos traktował nas bez żadnych uprzedzeń. Młody, często uśmiechnięty chłopak po angielsku znał może ze 20 słów, ale nadrabiał to gestami i swoją uczynnością. Ciężki kamień spadł mi z serca ponieważ w tej zielonej, nieznanej nam przecież zupełnie krainie, przewodnik wędkarski był jednym z najważniejszych elementów układanki.
Nasz młody przyjaciel nawet nie pozwolił nam kalać się własnoręcznym składaniem muchówek i w kilka minut, pomimo naszych protestów, przygotował konieczne zestawy, których budowa nie należała do skomplikowanych – pływająca, tropikalna linka przeciążona mocno z przodu i do tego jakieś 2 m grubaśnego nylonu (50 LBS) zakończonego pętelkowym węzłem „non slip loop”. Na końcu zaś odpowiednia mucha, a raczej muszysko, które podług amazońskiej szkoły łowienia tucunare powinno być duże, „głośne” i widoczne w wodzie. Byłem przygotowany i takich „kurczaków” miałem ze sobą dobre kilkadziesiąt sztuk, jednak ściągnięte brwi Carlosa, który lustrował właśnie z zaciekawieniem nasze pudełka podpowiadały mi, iż On zabrał by do Amazonii nieco inny zestaw przynęt. Suma summarum przewodnik wybrał może dziesięć przynęt z arsenału, który gromadziłem przez rok, przesypał je do foliowej torebki, którą schował do kieszeni, a resztę pokazał, że mamy zostawić w domku.
Tuż przed pierwszym wypłynięciem 09 października 2012.
Twarzą w twarz z tucunare
Niebawem, pokryci przeciwsłonecznym kremem jak piekarz mąką, pruliśmy z dużą prędkością w dół dzikiej Matupiri. Obóz opuściliśmy w cztery łodzie – dwie „polskie” i dwie z Australijczykami na pokładzie. Na zegarku było już wpół do czwartej, a za 2 godziny mieliśmy być z powrotem w bazie. Tę turę wędkowania należało potraktować więc zupełnie rozpoznawczo i nie oczekiwać Bóg wie czego. Z początku płynęliśmy gęsiego we wszystkie, cztery łodzie, ale po kilku minutach Australijczycy odbili ostro w wąskie przejście w zielonej ścianie lasu machając nam energicznie na pożegnanie. Carlos trzymał silnik na najwyższych obrotach jeszcze przez moment, po czym zwolnił do blisko żółwiej prędkości, aż w końcu przerzucił się na elektryczny napęd. Wolniutko, bezgłośnie posuwaliśmy się teraz na rzut muchówką od ziemistego brzegu i po kilkudziesięciu metrach ujrzeliśmy szerokie wejście do dużego rozlewiska, a można by właściwie rzec średnich rozmiarów jeziora. W oczy natychmiast rzucały się dwie rzeczy – woda w odciętym od głównego nurtu zastoisku miała dużo ciemniejszy, bardziej herbaciany odcień, a dodatkowo znaczną część powierzchni tego akwenu zajmowały wystające z wody, suche i rozłożyste drzewa jakich nigdy w życiu nie widziałem. Rosły z reguły po kilkanaście sztuk, ale w dalszej odległości można było dostrzec wręcz cały, wystający z wody las. Powierzchnię wody marszczyła delikatna morka. Nie byłem nigdy w Amazonii i nie łowiłem przedtem tucunare, ale serce biło mi już jak dzwon, a ręka aż swędziała aby wykonać pierwszy rzut. Tu i teraz, natychmiast! Po kilku sekundach gapienia się na ten nieziemski pejzaż wydarzyło się coś, co sprawiło, że chciałem gryźć rumpel od silnika i niemal nie wyskoczyłem z podniecenia z łodzi. Nie dalej jak 15 metrów od nas, dosłownie na centymetry od brzegowego winkla dzielącego jezioro od rzeki pojawiło się wpierw wielkie, spienione beło, a następnie dał się słyszeć huk rozdzierający dżunglę. Równocześnie kilkanaście niewielkich, może kilkunastocentymetrowych, srebrnych rybek wyskoczyło na metr z wody i spadło bezgłośnie na piasek na brzegu. Patrzyliśmy przez sekundę oniemiali na te podrygujące bezradnie i smutno ofiary rybiej agresji, po czym zupełnie nieprzemyślanie, bez sensu i jeden przez drugiego próbowaliśmy oddać rzut w tym kierunku. Carlos zatrzymał łódź, cofnął ją o kilka metrów i obserwował nas z zaciekawieniem nic nie mówiąc. Posłałem jadowicie zielonego deceivera w kierunku brzegowego narożnika. Spadł dokładnie w miejscu gdzie pół minuty temu coś gruchnęło w te małe rybki. Nie wiedziałem jak mam prowadzić muchę i jak wygląda branie, ale nie miałem nawet okazji aby się nad tym zastanowić. Pociągnąłem wabik szybko do siebie dwoma mocnymi szarpnięciami, bo tak zadecydował instynkt. Uderzenie w muchę było nieprawdopodobne. Bardzo silne i wściekłe jeśli mogę pozwolić sobie użyć tu tego określenia. Twarde jakbyś zaczepił szybko prowadzonego jerka o podwodne drzewo, ale zarazem tak energiczne, że trzymany w lewej dłoni sznur wyleciał mi natychmiast z ręki parząc przy tym opuszki palców. Coś absolutnie niesamowitego! Udało mi się uchwycić z powrotem linkę i podjąłem próbę holowania przy jednoczesnych gestach Carlosa, który przekazywał w ten sposób swoje uwagi. Pulsujący na końcu żywy ciężar odjeżdżał mocno pod brzeg 3 czy 4 razy, a hamulec mojego Visiona oddawał przy tym te jakże wyczekiwane, wyśnione wręcz piski, brzdęki i jęki. Walczyłem z rybą ostrożnie, może nawet za bardzo, ale wtedy była to najważniejsza rzecz w moim życiu i za nic nie chciałem jej stracić. Wreszcie, myślę, że po jakiś dwóch minutach zobaczyłem zielono - żółto – czerwony, upragniony kształt tucunare parę metrów od burty łodzi. Carlos wprawnym ruchem podbieraka zdjął rybę, a ja wydarłem się jak wariat z radości na całą rzekę. W promieniach popołudniowego słońca mienił się wszystkimi kolorami tęczy prześliczny bass, którego udało mi się złowić wykonując zaledwie 2-gi na Matupiri rzut. Wędkarskie marzenie stało się rzeczywistością. Przez jedną, bezsensowną chwileczkę byłem lekko rozczarowany rozmiarami peacocka, który miał na oko jakieś 2.5 kg, a uderzył w muchę jak jakieś monstrum. Dopiero po chwili przyszło opamiętanie i myśl, że jeśli taki średniak bierze i walczy z takim zapasem mocy, to co dopiero będzie jak spotkamy tu rybę dwa bądź trzy razy większą? Ale o tym mieliśmy przekonać się przez następne dni co najmniej kilka razy…
Ależ miejsce! To nasze pierwsze „jeziorko”.
Tucunare przebywają bardzo często tuż przy samych pniach zalanych drzew.
Kajmany to częsty w Amazonii widok. Ten był malutki. Słodziak.
Zaczynamy od muchy. Coś strasznie pogoniło przy brzegu i trzeba tam dorzucić.
Jeest! Pierwsze, muchowe tucunare i oraz razu dość spore. Życie jest takie piękne!
Mucha killer. Takie kolory oraz zieleń, biel i czerwień sprawdzały się najlepiej.
Łowione na muchę były zazwyczaj niewielkie. Tutaj śliczna, wieczorna odmiana bassa o nazwie „borboleta”.
Do końca dnia obławiamy wspomniane wyżej jezioro. Carlos bezbłędnie przepływa z jednego miejsca na drugie i za każdym razem kiedy się zatrzymujemy, są brania. Ręka przewodnika wskazuje zwalone drzewo, nawis brzegowy gałęzi lub piaszczystą przykosę. Rzut w tamtym kierunku, odliczanie od 2 do 8 w zależności od głębokości i szybkie energiczne „stripy” korygowane w razie potrzeby przez naszego guru. Łowimy w ten sposób kilkanaście bassów i chociaż nie są duże, ot takie 1 - 2 kg, to cieszymy się jak małe dzieciaki. Wyholowanej rybie towarzyszy tajemnicze „kliknięcie” dochodzące ze strony rufy. Okazuje się, że każdy z przewodników ma taką małą kosteczkę – liczydło i wciskając guziczek odnotowuje na nim złowioną rybę. Pod koniec dnia przekazuje liczbę złowionych tucunare szefowi obozu, a ten z kolei przesyła te dane internetem satelitarnym (z uwzględnieniem wielkości łowionych bassów) do centrali w Manaus. Biorąc pod uwagę, iż nasz operator ma jednocześnie kilka grup wędkarzy na różnych rzekach i w różnych bazach, to pod koniec tygodnia dostępne są wiarygodne informacje co do warunków panujących na wszystkich jego łowiskach. Potem raz w tygodniu w sieci pojawia się szczegółowy raport dotyczący poprzednich 7 dni łowienia, a Ty możesz sprawdzić co mniej więcej czeka cię jeśli masz niebawem zaplanowany tutaj wyjazd. Genialne i jakże nowoczesne!
Zanim się na dobre rozkręciliśmy, przewodnik daje sygnał do odwrotu. Noc w okolicach równika nadchodzi w mgnieniu oka i z wody należy spłynąć z odpowiednim zapasem czasu. Wydawało mi się, że oddaliliśmy się od naszego obozu większy kawałek, a tymczasem pod werandą domku byliśmy w niecałe 10 minut. Nasze hojne jeziorko było więc o przysłowiowy „rzut kamieniem” i jak się okazało podczas wieczornej rozmowy z Bibii było pierwszym spośród całej serii kilkunastu takich łowisk jakie mieliśmy obławiać przez następne dni! I wszystko to bez straty cennego czasu na dalekie pływanie i szukanie, które jest generalnie normą na ogólnie dostępnych rzekach Amazonii położonych bliżej Manaus.
Podpływając do bazy już z daleka słychać było podekscytowane głosy, śmiechy i okrzyki. Wkrótce ujrzeliśmy Piotra z Jankiem w otoczeniu kolegów z Australii i brazylijskich przewodników. Stali w koło, popijali zimne piwko, a z rąk do rąk krążyły aparaty fotograficzne. Banany przyklejone do twarzy i podniecenie kolegów jasno wskazywały, że nie tylko dla nas rzeka była dziś szczodra. Wkrótce okazuje się, że każda z łódek „zaliczyła” co najmniej kilka ryb, a Tony wyjął bassa ok. 5 kg. Godzinę później przy kolacji, Bibbi podaje nam dokładne statystyki. Pierwsze 2 godziny łowienia, ośmiu „peacock – amatorów” i 38 złowionych tucunare. Jedna wspomniana już piątka, kilka w granicach trzech kg i reszta maluszków do dwóch kilogramów. Myślę, że wszyscy jesteśmy trochę w szoku. Nie spodziewaliśmy się takich rezultatów, a przecież żadna z łódek nie odpłynęła od obozu dalej niż na 10 minut! Okazuje się, iż złowiliśmy z Michałem dziś na muchę najwięcej ryb, ale koledzy połowili na spinning te większe. Kolacja przeciąga się długo w noc – na stole lądują kolejne dzbanki caipirinii, aparaty wędrują między krzesłami, Australijczycy opowiadają nam od łowieniu GT (Giant Trevally), a my zachwalamy ryby w Europie. Humory dopisują, atmosfera jest iście szampańska, a „ochom i achom” odnośnie pięknego tucunare nie ma tego wieczoru końca. Nadzieje na następny dzień zostały rozbudzone do niebotycznych rozmiarów i generalnie „sky is the limit”!
W tym samym czasie na spinning…
To jeszcze nie żadne okazy, ale nie jest źle!
Wyluzowany Michał po pierwszym łowieniu zapowiada się super wyjazd.
Janek z Piotrem też uśmiechnięci. Rzeka była hojna dziś dla wszystkich.
Co w wodzie piszczy…
Spać poszedłem nie wiem kiedy, za to „tupot białych mew” pod czaszką, ziemista cera i oczy w kolorze szkarłatu zdradzają mi przy goleniu, że niewiele wody mogło upłynąć w Matupiri od tego czasu. Wymuszony, chłodny prysznic oraz szklanka soku z limonki ratują nieco ten obraz nędzy i rozpaczy, ale daleko mi do szczytowej formy. Na szczęście przygotowany wczoraj, w ostatnim „bezpiecznym” momencie sprzęt spoczywa sobie w carlosowej łodzi, a nam pozostało jedynie spakować na pokład istną baterię napojów i oczywiście nasmarować się dokładnie kremem na słońce. Równo o godzinie siódmej rano opuszczamy obozowisko i rozpływamy się po rzece niecierpliwi sukcesu. Poranek nad amazońską rzeką jest jakimś niezwykłym, rzekłbym wręcz duchowym doświadczeniem, które odciśnie swój subtelny ślad na każdym, kto posiada choć drobinkę więcej wrażliwości niż żelbetonowy kloc. O świcie tafla wody jest czarna, nieprzenikniona jak studnia, a jej powierzchni nie zakłóca żaden, nawet najmniejszy ruch powietrza. Kwaśno – cierpki zapach tropikalnych drzew wwierca się w nozdrza, a wschodzące dopiero co słońce nadaje okolicy lekko pomarańczowego, ciepłego zabarwienia. Płyniemy pełną mocą, a kadłub łodzi wydaje ten usypiający, rytmiczny odgłos wcinając się w rzekę. Istnie magiczna chwila, w której kochasz po prostu cały świat.
Poranek dnia następnego. Głowy bolą, w ustach sucho, ale warto było. Australijczycy na drugim planie.
Nad Matupiri wstaje nowy dzień. Piękny moment.
Skuszony wieczornymi, dramatycznymi wprost relacjami chłopaków na temat brania tucunare z powierzchni wody, zabieram dziś na łódkę spinningowy zestaw składający się z mocnego, jerkowego kija (do 100 g), porządnego kołowrotka o ruchomej szpuli (wielkość 4500) i plecionki o niezgorszej wytrzymałości rzędu 60-70 LBS. To mocarne sprzęcicho wydaje się co najmniej 2-3 oczka przyduże na ryby o średniej masie 2-3 kg, ale uwierzcie proszę na słowo honoru, że lżejszym zestawem tucunare nie daje się po prostu skutecznie łowić. Przynętą nr 1 są wszelkie powierzchniowe poppery, swimbaity i generalnie wszystko to, co idzie po powierzchni wody i robi dużo hałasu. Oczywiście peacocki można łowić także na przynęty podpowierzchniowe (genialne są obfite w pióra jigi, woblery typu „minnow”, a nawet polskie wahadłówki), tylko po co je tak łowić? Dla mnie przynajmniej, łowienie z powierzchni wody ma jedyny w swoim rodzaju urok, a towarzysząca tej metodzie widowiskowość i emocje nie mają w spinningu sobie równych. Gro naszych przynęt na tucunare stanowi nieśmiertelny, amazoński klasyk czyli „woodchopper”, którego wytwarza Luhr Jensen. To taki długaśny „popper – cygaro” wyposażony dodatkowo w blaszane śmigiełko, który przy ściąganiu robi w wodzie nieprawdopodobne zamieszanie i rwetes. Leci jak wystrzelony z procy i pomimo swoich rozmiarów stawia w wodzie stosunkowo niewielki opór, co pozwala w miarę komfortowo wędkować przez dłuższy czas. Kilka bardzo ciekawych przynęt kupiliśmy też w Manaus za namową Wojtka Kordeckiego i Tomka Łosika – dwóch przesympatycznych Polaków, którzy osiedli na stałe w Brazylii , i których mieliśmy przyjemność w Manaus spotkać. Rady naszych doświadczonych kolegów okazały się bezcenne i bardzo im przy tej okazji dziękujemy!
Poranek dnia drugiego w niczym nie przypomina poprzedniego popołudnia. Odwiedzamy kolejne, rozległe „jezioro”, które na pierwszy rzut oka wygląda jeszcze lepiej niż wczorajsze. Na tę samą muchę wyciągam jedno tucunare, niestety w rozmiarze „akwariowym”. Janek naparza w wodę „woodchopperem”, ale bez najmniejszego efektu. Po jakiejś półtorej godziny, cierpiąc wciąż na „syndrom dnia wczorajszego” mamy serdecznie dosyć. Pot leje się z nas strumieniami, na słońcu jest na pewno ze 40 stopni. Wody z pokładowego coolera i kremu przeciwsłonecznego ubywa w zastraszającym tempie, ale Carlos wciąż ma pogodną minę. Co chwila spogląda na swój plastykowy, niedrogi zegarek i po raz chyba 10 dzisiaj mówi do mnie coś co brzmi jak „unora*”. Uśmiecham się tylko głupkowato, bo nie mam pojęcia, co mi w ten sposób chce przekazać, a ja nie mam go jak o to zapytać. Ale nic, łowimy niewzruszeni dalej. Odkładam na bok muchówkę, bo ledwo już zipię od tego bezproduktywnego machania. Jest jakoś koło dziewiątej kiedy o mało co nie wyskoczyliśmy z Jankiem z klapek. To był kolejny rzut „pod drzewo” jak dziesiątki oddanych już tego ranka. Mój kompan ściągał niedbale swojego poppera, a obłędne branie nastąpiło na „krótkim dyszlu”, nie dalej jak 3 - 4 metry od burty łodzi. Huk, fontanna wody, wielki wir na powierzchni i natychmiast oddający plecionkę hamulec – tak to trzeba w skrócie opisać. Zaskoczenie jest zupełne i naprawdę można się grubo przestraszyć. Jankowy peacock ma jakieś 2 kg i znów przepełnia nasze serca nadzieją.
Pierwsze, popperowe branie poranka. Szczęśliwie aparat był właśnie w użyciu.
Nie jest to olbrzym, ale jest!
Carlos przy podbieraku.
Jeszcze tylko odczepianie i płyń z powrotem.
Worek z braniami rozwiązuje się koło 9-tej rano. Woodchopper w pysku.
Carlos zatrzymuje ostrożnie łódkę, zawraca na elektryku i każe nam ponownie obrzucać te same drzewa, które „ćwiczyliśmy” ostatnie dwa kwadranse. Następną godzinę zapamiętam jako jedno z najwspanialszych wędkarskich przeżyć jakie otrzymałem w prezencie od Pana Boga. Tucunare w rzece kompletnie powariowały. Brania są w niemal każdym rzucie, często na dwóch wędkach naraz. Ryby biorą z ogromną mocą, za każdym razem wyrzucając w górę gejzer wody. Walą w 60-gramowe „woodchoppery” z taką siłą, że potrafią wyrzucić tę ciężką przynętę na kilka metrów w górę! Zdaję sobie sprawę, iż brzmi to dość nieprawdopodobnie i sam bym w to pewnie Wam nie uwierzył. Ale widziałem na własne oczy – stałem i podziwiałem z otwartą jak drzwi od stodoły gębą. Kilka razy jesteśmy świadkami sytuacji jak duży bass uderza z pełnym impetem w przynętę, wybija ją wysoko do góry, po czym atakuje ją z powrotem jak ta tylko wpadnie do wody kilka metrów dalej. Jesteśmy z Jankiem tymi „obrazkami” rozwaleni na drobne kawałeczki i po prostu niedowierzamy własnym oczom. Działamy jak w amoku – rzut pomiędzy wystające drzewa na jakieś 40-50 m, ściąganie poppera do siebie „ile fabryka dała”, atak tucunare, który przyprawia o arytmię serca i hol. Szalejemy z radości, Carlos podskakuje na rufie, klepie się po zegarku i tym razem nawet wykrzykuje swoje „unora*” cokolwiek ono oznacza. Brania urywają się tan nagle jak się zaczęły, ale to już nie ma dla nas żadnego znaczenia – do końca wyjazdu mógłbym nie mieć nawet „dotknięcia” a i tak uznał bym to za jedną z najlepszych wypraw w życiu. Przewodnik pokazuje nam, iż złowiliśmy z Jankiem 19 tucunare, co daje 1 rybę na mniej więcej 3 minuty. Łupnięć i „podbić” było pewnie drugie tyle. Nie padają żadne okazy, ale wszystkie bassy mają pomiędzy 2 a 4 kg. Ręce bolą od rzutów i holów, a „choppery” odłażą od farby. Przecieramy z Jankiem oczy ze zdumienia, ale tak naprawdę było.
To genialna, bardzo głośna i selektywna przynęta o dużym zasięgu.
Po chwili znów Janek..
A na sąsiedniej łodzi Piotr prezentuje dwa peacocki, które wzięły jednocześnie.
Coraz lepiej. Bass ponad 5 kg.
Mi biorą co najwyżej średniaki, ale za to często.
Ten stał pomiędzy tymi drzewami z tyłu.
99% ryb jest oczywiście wypuszczanych.
Nasz obóz zmienia miejsce postoju i płynie dobre 30 km w górę rzeki.
Wszystko po to, aby wędkarze mogli co 1-2 dni łowić na nowych miejscówkach.
Przerwa około godziny 12.00. Jest chyba z 50 stopni.
Kilka tucunare zjemy na lunch…
przygotowany na stary, indiański sposób. Niebo w gębie.
Następnie godzina drzemki „pod chmurką”…
Koniec końców
Kolejne dni upływają nam błogo według podobnego schematu. Pobudka około 6.30, na wodzie około 7-mej i łowienie do południa. Potem zbawienny lunch połączony z 2-godzinną sjestą w hamaku i łowienie do jakiejś 17.00. Na łowisko nigdy nie płynęliśmy więcej niż 20 minut, a najczęściej poniżej 10 minut, co pozwoliło oszczędzić tak cenny czas. Oczywiście ryby nie zawsze brały tak jak opisałem to powyżej, ale przeżyliśmy jeszcze kilka takich „godzinówek”. Z każdym dniem osiągaliśmy lepsze wyniki doskonaląc celność rzutów pod zwalone drzewa i umiejętniej prowadząc poppery. W trakcie pobytu zmienialiśmy miejsce postoju obozu 2 razy, co pozwalało obławiać coraz to inne rejony rzeki i łowić codziennie „świeże” ryby.
i na ryby koło 14-tej. Żyć nie umierać.
Jako jedyny w naszej ekipie nie złowiłem dużego tucunare.
Za to chłopcy jak najbardziej! Janeczek i ponad 7 kg.
Piotr także coś koło tego.
I Michał także…
Wieczorem jesteśmy tak styrani…
że tylko kąpiel w rzece jest w stanie przywrócić nam resztki sił.
Obóz zawsze był rozbijany w miejscu gdzie można bezpiecznie (podobno) wejść do wody.
Jeśli interesują Was liczby, to nie przekroczyliśmy magicznej bariery 10 kg, choć co najmniej 3 razy mieliśmy z takimi „przyjemność”. Tym razem jednak wygrały. Mi się taki jeden wypiął, a drugi…też się wypiął po tym jak złamał wędkę przy zbyt mocno dokręconym hamulcu. Największy jakiego udało nam się wyjąć do łodzi miał ponad 8 kg, było też kilkanaście pomiędzy 5 a 7 kg. W sumie w 6 dni łowienia i na 4-ech wędkarzy wyholowaliśmy 358 tucunare i byliśmy przy tym o kilkadziesiąt ryb lepsi niż nasi australijscy towarzysze. Oni za to wyciągnęli największą rybę tygodnia na Matupiri – piękny okaz o masie 9,5 kg. Większość ryb złowiliśmy na spinning i powierzchniowe przynęty. Bynajmniej nie dlatego, iż mucha była nieskuteczna. Była, a jakże i to bardzo. Ale branie na szybko ściąganego spinningowego poppera, musze to z przykrością tu stwierdzić, jest w przypadku tucunare absolutnie niesamowite, głośne i takie bardzo „męskie”.
Przez tydzień łowienia deszcz padał tylko raz, ale za to porządnie.
Od czasu do czasu niespodzianka tu owiana złą sławą pirania.
Dublet złowiony jednocześnie na woodchoppera ryby uderzyły jednocześnie w tę samą przynętę!
I mocny akcent Michała na koniec.
Mój najskuteczniejszy kolor po 2 dniach łowienia tucunare.
Widać wyraźnie odciśnięty kształt pyska.
I ładna rybka na koniec, którą wytarmosił chyba Piotr.
Koniec wielkiej przygody, ale tak to już w życiu jest . Rozpoczynamy „powrót do rzeczywistości”.
Na koniec smutne fakty. Wyprawa na odległe, „prywatne” rzeki Amazonii jest kosztowna i za tę kasę można by siedzieć pewnie ze 2 miesiące w Szwecji. Do tego poziom wody jest nieprzewidywalny, kapryśny i może się okazać, że w ogóle nie polecicie w planowanym terminie. Ale warto oszczędzać i podjąć ryzyko. Jeśli traficie z pogodą, to doświadczycie rzeczy nieprawdopodobnych, które powinny mieć miejsce tylko w wędkarskich snach. Mam to wielkie szczęście, iż od czasu do czasu mogę jechać na egzotyczną, daleką wyprawę. Zawsze kiedy wracam, przez kilka dni chodzę jak otumaniony , powtarzając sobie i znajomym, że to była „wyprawa życia”. Po kilku tygodniach codzienne obowiązki zacierają jednak te wspomnienia, a odbyty wyjazd staje się po prostu jednym z wielu. W przypadku Amazonii i tucunare jest jednak inaczej. Minęło już blisko pół roku od powrotu z tego baśniowego świata, a ja wciąż siedzę i myślę…myślę, jak szybko wrócić do Brazylii.
*unora, którą miał na myśli Carlos to „una ora” czyli po hiszpańsku „jedna godzina”. Naszemu przewodnikowi chodziło o to, iż za godzinę słońce będzie wyżej, woda się ociepli i tucunare zaczną wreszcie brać.
Maciej Rogowiecki - z zamiłowania podróżnik, zawodowo organizator turystyki wędkarskiej w firmie Eventur Fishing.
Artykuł został opublikowany w ramach współpracy pomiędzy jerkbait.pl oraz wyprawynaryby.pl
- Przemfish lubi to
17 Komentarze
porno
Piękne rybska A może jakiś filmik też jest z tej wyprawy ?
Super reportaż , masz dar łatwego i bardzo czytelnego przekazu , czekam na następne relacje.
ps. otrzymaliśmy bardzo ciekawe filmowe podsumowanie i uzupełnienie relacji, żeby nie powiedzieć że po prostu wersję filmową zachęcam do zapoznania się - warto !
Przepiękne rybki..
Przez pierwsze 6 i pół minuty filmu miałem przeczucie, że za raz pojawi się Pan Cejrowski z wędką. Bardzo dobry film!