Skocz do zawartości

  •      Zaloguj się   
  • Rejestracja

Witaj!

Zaloguj się lub Zarejestruj by otrzymać pełen dostęp do naszego forum.


Szukaj w artykułach


Reklama


Ostatnie na blogu


744 aktywnych użytkowników (w ciągu ostatnich 15 minut)

645 gości, 2 anonimowych

Bing, WHITE14, mark, Jarek M, Adminek, GroPerch, darek3523, Tom Rob, grzegorz197503, Google, jerrys, tzienkiewicz, DP Fishing, Silesian Dream, gutekjelonki, Marek1969, salim22, Matteoo, Bbuli, Rheinangler, bartolomeo213, Szankos, Klimas, Łukasz W, DarekM, Intro, dante, Boczek322, Andrzej@45, sebam3, wojti80, lutek4444, Artech, Facebook, saitt, Czoper, wobler130, freshwater, robert2844, karpiu08, pawelHERP, bies, wrozyn, Gold Tinca tinca, loko, Felcyś, darek63, FoamFly, godski, Siłaczka, marchem2, Carlos*, Wojtas090, PETEREK, mohave, BGM, czarny1, pawel1811, Booseib, czarnymkbewe, kamiloniemy, carlus75, korol, radeks, mario70, Niusio99, Geniusloci, Lukasz82, Zybi81, Mc.D, Łuki34, Mysha, Bartek85, macieknikos, Szczupakos, PaPaDaNcE, ciosekm.80, Werem, nevis, szikakaaa, sebastieeen, elmo, woblerwz, kolec, Kejkosz, Kingfisher, ehhooo, grzesiekbc, remek1, MIGOTKA, mrufa8, drChlubicz, dawidzcm, asp, Siup, Sygnet, dzas, TOMIS1975, jachu, JanuszP


- - - - -

"Program Pomocy dla Młodych Rodbuilderów" - konkurs - cz. I


Rodbuilding pod strzechą - czyli jak to się zaczęło ...



Dołączona grafika



Długo zastanawiałem się nad tym, kiedy właściwie rozpoczęła się moja pierwsza przygoda z rodbuildingiem. Nie był to w każdym razie prosty scenariusz, gdzie zasobny w wiedzę zdolny młodzieniec dokonuje ambitnych przeróbek nieudolnie fabrycznie poskładanych wędzisk, lub za uciułane pieniądze kupuje zestaw budżetowych komponentów i kręci z tego piękne i funkcjonalne dzieło sztuki użytkowej. Nawet dzisiaj, kiedy już co nieco wiem i umiem, z podziwem patrzę na niesamowite debiuty kolegów. Niesamowicie udane i bardzo odważne. Czasem faktycznie jest to przeróbka jakiegoś zapomnianego kijka, który czasy świetności ma już dawno za sobą i nagle doczekuje się „drugiej szansy”. Czasem jest to konstrukcja od podstaw, estetyczna, elegancka, taka na jaką na pierwszy ogień nigdy bym się nie zdecydował. Bez wątpienia to zasługa indywidualnych predyspozycji, zdolności manualnych i wyobraźni, ale także coraz lepszego dostępu do informacji: filmów na YouTube, stron pracowni rodbuildingowych, zagranicznych for internetowych, a także portali takich jak j.pl. Moje początki były mozolne, trudne i brudne, rozciągnięte w czasie, ba, z dumą mogę powiedzieć, że sięgają PRL-u, co jak na mój rocznik (’78) jest całkiem dobrym wynikiem.


Dołączona grafika
Czarny okres (błędów i wypaczeń)…



Ciągoty do psucia rzeczy istniejących (i działających) i tworzenia z nich nowej (wątpliwej?) jakości miałem już od małego. Nierzadko były to próby w ramach modelu dziecko + zegarek + scyzoryk. Cóż zrobić, tak to już jest z pędem do wiedzy praktycznej u chłopca w okresie wczesnej podstawówki. Ale przejdźmy do konkretów. Odpowiedzialność (winę?) za zaczepienie mi wędkarskiego bakcyla bez wątpienia ponosi mój Dziadek Edward, czyli Tata mojego Taty. Był on wytrawnym łowcą karpi, który największe swoje sukcesy odnosił – w podeszłym wieku – na Zalewie w Janowie Lubelskim. Łowienie z Dziadkiem wciągnęło mnie bez reszty, wiec bardzo szybko zagoniłem Tatę do zrobienia karty wędkarskiej, żeby swoje wędkarskie praktyki rozciągnąć poza krótki okres wakacji spędzanych w Janowie. Tata był wędkarzem średnio wierzącym i niepraktykującym, ale kartę zrobił. To znaczy łowił ryby jako dziecko, w Janowie i okolicach. Bardziej w okolicach, bo w czasach jego dzieciństwa o Zalewie nikomu się w Janowie nie śniło. Początkowo nasze wyposażenie stanowił piękny, dwumetrowy polski spinning z pełnego włókna szklanego oraz lekki bambus o długości ca. 4m. Nie pamiętam już, która wędka była pierwsza i czy bambus dostałem od Dziadka, czy była to jakaś stara wędka Taty, a może mojego Brata? Pamiętam jednak, że wymagał on konserwacji, tj. oskrobania, położenia nowego lakieru i wymiany omotek. O ile mnie pamięć nie zawodzi zrobił to Tata, a ja powtórzyłem ten zabieg po kolejnych kilku latach używania. To właśnie był nasz wspólny początek.

Dołączona grafika
Nieśmiała próba zerwania z nawykiem


Dołączona grafika
Cóż za ekstrawagancja!





Mój indywidualny debiut nastąpił jednak nieco później, choć zapewne nie miałem wtedy jeszcze nawet dziesięciu lat. Stało się to ponownie za sprawą Taty, który rozpalił moją wyobraźnię opowiadaniami o swoim pierwszym wędzisku, które miało dolnik z leszczyny, a szczytówkę z jałowca. Zamiast żyłki Tata używał wiązanych końskich włosów, co czyniło z tego zestawu broń w sam raz na dorodne płocie z Trzebency (czy też Trzebenszy, jak podają niektóre źródła), ale zbyt delikatną na karpie z Branwi i Bukowej czy wielkich leśnych stawów w okolicach Malińca. W owym czasie właśnie taka wędka była mi potrzebna. Taka, której nikt mi nie ukradnie, ani której nie zepsuję. Prędko wprowadziłem zamiar w czyn. Moją ofiarą nie padł wprawdzie żaden jałowiec, bo Tata nie pozwalał nam wycinać leśnych drzew i krzewów, ale blank wykonałem w całości z leszczyny, której pod dostatkiem rosło u dziadków pod szopą. Przelotki umocowałem do niej dratwą, a nawet przywiązałem uchwyt pod kołowrotek. Czy kiedykolwiek użyłem jej z kołowrotkiem – nie wiem, po 25 latach trudno mi to sobie przypomnieć. Ale chyba tak. Ta zacna wędka, choć za ciężka jak na możliwości dziecka, służyła mi dzielnie zawsze wtedy, kiedy Tata nie miał czasu wybrać się ze mną na Zalew na „prawdziwe” ryby, tj. karasie i karpie. Łowiłem na nią – uwaga – cierniki na rzece Białce i kiełbie w tak zwanym Rowku – czyli potoku, który doprowadzał wodę ze źródła artezyjskiego (czyli Stoków) pod browarną górą. I niech mi ktoś powie, że nie był to sportowy połów ryb! Był i to jeszcze jak. Moje zdobycze nadawały się wyłącznie do wypuszczenia.

Dołączona grafika
Pierwsza rękojeść z elementami alu


Dołączona grafika
Przelotka pod kolor




Jednak czas upływał i tropienie cierników w wodzie po kostki (no, może po kolana) przestało mi wystarczać. Nawet dorodne karasie z Zalewu nie cieszyły tak, jak na początku. Myśl o regularnym łowieniu karpi opętała mnie bez reszty. Ale potrzebowałem w związku z tym lepszych wędek. Na dobry początek otrzymałem od dziadka kolejny, tym razem mocny bambus. W międzyczasie nastąpiła w kraju zmiana ustrojowa, rynek się otworzył i wędki zza wody stały się łatwiej dostępne. W maleńkim sklepiku wędkarskim na warszawskich Jelonkach upatrzyłem sobie teleskop Abu, potwornego szklaka, o długości chyba 4,70m. Miał zdumiewająco dużą średnicę i wiele ważył. Zbyt wiele jak na mnie, ale co tam, trzymałem go ze 30cm powyżej uchwytu kołowrotka. Monstrum nie miało przelotek. Pamiętam, że jeździłem po nie na ulicę Sokołowską, do warsztatu rzemieślniczego, który produkował „porcelanki”. Nabyłem komplet blaszanych przelotek z plastikowym kółkiem i białym, porcelanowym pierścieniem i własnoręcznie zamontowałem na żywicę epoksydową. Metalowy uchwyt umocowałem klasycznie, na omotkę z dratwy. Ależ to było (jak mi się wydawało) wspaniałe wędzisko! A rzut takim zestawem z chlebową pigułą na sprężynie urastał do rangi sztuki, która – mimo mizernych warunków fizycznych - udawała mi się chyba nawet lepiej niż tacie. Kto kiedykolwiek rzucał czymś takim, wie o czym mówię. Aż dziw bierze, że rzucający, a dziecko w szczególności, było w stanie utrzymać równowagę i nie skąpać się przy okazji.

Dołączona grafika
Zerwanie z czernią




Po przygodzie z Abu przyszedł okres na przeróbki. Na pierwszy ogień poszedł lekki bambus, który po prostu wymagał konserwacji. Po przewinięciu przelotek i polakierowaniu lakierem nitro złowił jeszcze nie jednego szczupaka na fosie (czy też forcie) przy ulicy Kocjana. Wymieniłem także przelotki w moich spinningach z pełnego włókna szklanego. Jak się okazało – głównie dla zasady – bo niewiele im to pomogło. Lata dziewięćdziesiąte trwały w najlepsze, łowiłem całkowicie samodzielnie, a rynkowa oferta wędzisk rosła. Wkrótce też stare szklaki poszły w odstawkę, bo (uwaga!) mama kupiła mi piękny, czarny szklany teleskopik Daiwy, który zapewne był nieudolną podróbą, ale jak świetnie leżał w ręku! Miał długość 210 lub 240cm i naprawdę służył do wszystkiego: od połowu karasi i linów na spławik, poprzez łowienie karpi na grunt, szczupaków na żywca, aż do spinningowania za szczupakiem i okoniem. Wędkarskie sezony mijały jeden za drugim, lata upływały, a ja w szkole średniej zacząłem zarabiać na korepetycjach własne pieniądze. Za uciułane z trudem parę złotych nabyłem pierwszą „prawdziwą” wędkę: Balzer Edition IM6. Nie spodziewałem się wtedy, że ta wędka – „zamordowana” w końcu przez bezmyślność kolegi, któremu ją pożyczyłem – dostanie ode mnie drugie, a nawet trzecie życie. Do dziś wspominam ten kij z łezką w oku, byłem w nim tak zakochany, że – gdyby nie silna motywacja do używania go w praktyce – nadawałby się na ołtarzyk. Przyducha 1997 roku zmasakrowała moje warszawskie i podwarszawskie płytki kacze dołki i wygoniła na Wisłę. W związku z tym kupiłem też mocniejszy kij – Abu Baltic. Kilka lat na Wiśle było dla mnie momentami okresem prawdziwego wędkarskiego Eldorado. Ale co tu dużo mówić: z czasem warszawski odcinek rzeki zaczął się „psuć”. Postanowiłem coś zmienić, zacząć wędkarskie poszukiwania. I tak trafiłem na jerkbait.pl.

Dołączona grafika
Split-grip


Dołączona grafika
Zaczep




Do tego momentu nie miałem praktycznie styczności z wędkarskimi mediami za wyjątkiem czasopism. Łowiłem sobie po swojemu, choć dość nowocześnie, bo w tym czasie już prawie wyłącznie na sztuczne przynęty. Nagle skonstatowałem, że obok mnie istnieje pokaźna rzesza wędkarzy jakby z innego świata. Byłem pod dużym wrażeniem tego jak i gdzie można łowić ryby. O tego czasu mój rozwój popychający mnie nieuchronnie i nieodwracalnie w kierunku rodbuildingu poszedł w pewnym sensie dwutorowo. Z jednej strony odkryłem istnienie rodbuildingu w ogóle, w tym – pracownie rodbuildingowe. Zrozumiałem, że wędzisko może być dobrze lub źle uzbrojone i jak można wykorzystać/poprawić jego walory użytkowe prawidłowym uzbrojeniem. Stąd był już tylko krok do pierwszych odwiedzin w Fishing Center i zakupu kompletu przelotek do mojego Abu Baltic. Zdjęcie starych, topornych przelotek nie nastręczyło mi specjalnych problemów. Nowe nawinąłem ręcznie (oj, długo jeszcze pracowałem w ten sposó B). Do lakierowania pokusiłem się już jednak o skonstruowanie prowizorycznej kręcioły: z silniczka z odzysku – od tańczącej puszki Coca-Coli, kilu deseczek i… klocków Lego. Poważnie, to nie żart, kółeczka z Lego pełniły funkcję rolek. Początki były trudne, a lakier nakładany zbyt cienką warstwą. Ale mimo jeszcze kilku sezonów na Zalewie Zegrzyńskim i Wiśle – omotki trzymają się do dziś.

Dołączona grafika
Teraz Polska!


Dołączona grafika
Wszystkie przelotki w jednolitym stylu…




Z drugiej strony zrozumiałem, że żeby zwiększyć moje szanse na udane połowy powinienem „pofatygować się do ryb”, tzn. zacząć łowić z wody. Początkowo pływałem na wiosłach po Narwi w okolicach Gzowa i Pogorzelca. Szybko jednak zaopatrzyłem się w silnik spalinowy Suzuki DT5, który służył mi bezawaryjnie przez wiele lat i pewnie grubo ponad tysiąc motogodzin. Rozszerzyłem moje łowiska o Wisłę i Narew w okolicach Modlina oraz o Zalew Zegrzyński. Ponieważ były to dla mnie nieznane wody zacząłem łowić na trolling. Początkowo na tradycyjne zestawy spinningowe. Z czasem przerzuciłem się na multiplikatory, tak mi było wygodniej i praktyczniej. I to był gwóźdź do przysłowiowej trumny. Rodbuildingowej. Jak mówią: potrzeba matką wynalazków. Tak było i w moim przypadku. Po prostu podaż rynkowa wędzisk z pazurem całkowicie nie odpowiadała mojemu zapotrzebowaniu. Co tu dużo mówić – w Polsce nadal nie odpowiada, a nawet, gdyby tak było i tak bym nie korzystał. Tak bardzo wrosłem w rodbuildingową glebę, że prawie nie kupuję już gotowych wędzisk. Pierwszym castem, który zbudowałem od podstaw, był wspomniany wyżej Balzer Edition IM6. Ponieważ swego czasu pożyczyłem go koledze, który postarał się o to, żeby z dwuskładu stał się travelem, nie miałem w zasadzie nic do stracenia. Poskładałem połamaną szczytówkę na spigocie i wykorzystaniem zewnętrznej tulei. Po uzbrojeniu w nową rękojeść i przelotki kijek dzielnie służył mi przez kilka sezonów trollingowych do lekkich zastosowań, łowiąc okonie, i – rzadziej – sandacze i szczupaki. Potrzebowałem jednak także nieco krótszych i cięższych wędek, a z czasem przerzuciłem się prawie w 100% na kije medium heavy i cięższe.

Dołączona grafika
…zaczep także




Co ciekawe Balzer pojawił się moim arsenale po raz kolejny, już po wycofaniu go ze „służby”. Otóż swego czasu wszedłem w posiadanie boleniowego blanku ATC – bardzo nieudanej i dziwnej konstrukcji. Miał on grubościenną, ciężką szczytówkę, przesztywnienie na złączu i lekki, elastyczny, cienkościenny dolnik. Po kilku próbach sensownego uzbrojenia dałbym pewnie za wygraną, gdyby w moje ręce nie wpadł dolnik od Balzera. Okazało się, że ta solidna konstrukcja świetnie zgrywa się ze szczytówką „dziwadła”. Po lekcji dopasowywania elementów łączenia części blanku w Fishing Center udało mi się osiągnąć satysfakcjonujący efekt. Uprzedzam jednak, że nie jest to proste zadanie. Polega na zaznaczaniu dolnika jasną kredką, wkładaniu w gniazdu, obracaniu, a następnie mozolnym szlifowaniu drobnoziarnistym papierem ściernym. Zebranie kilku setnych milimetra więcej niż trzeba może powodować nieprawidłowe przyleganie bądź klikanie złącza. Skutki dopasowania były na tyle dobre, że wkrótce wędzisko przeszło pierwsze testy w Polsce i w Szwecji. Zostało uzbrojone nietypowo w stożek na dużych przelotkach Alconite typu Y. Czy to wysokie przelotki, czy też właściwości szczytówki sprawiły, że stało się prawdziwą dalekosiężną armatą, miotającą przynęty poza zasięg wzroku. W tym roku, ponieważ otrzymałem w prezencie blank MHX o zbliżonej mocy sprzedałem moją hybrydę koledze, żeby mieć pretekst do uzbrojenia kolejnego wędziska. Jak się później okazało nie był to do końca przemyślany krok, ale to temat na inną opowieść. Tak, czy siak – Balzer/ATC na tegorocznym wyjeździe do Szwecji złowił kilka naprawdę ładnych szczupaków, potwierdzając swoją klasę i walory użytkowe.

Dołączona grafika
A wszystko pod czerwono-srebrną Daiwe Advantage


Dołączona grafika
Nawet wstawka z woven carbonu




Po pierwszych, nieśmiałych przeróbkach i przebudowach wędek przyszła kolej na konstrukcje budowane od początku do końca z użyciem dedykowanych blanków i komponentów. Jak już wspomniałem były to raczej ciężkie wędki: Batson z serii Saltwater jako sumowy kij trollingowy, St. Croix 2C80HF2 o mocy 40lb (ta wędka ma u mnie dożywocie, w tym roku być może doczeka się przeróbki), Batson MB845 (kolejne dożywocie), dwa Batsony SH medium heavy i heavy… Z założenia były to konstrukcje budżetowe. Dobór wszystkich komponentów podyktowany był najczęściej ich walorami użytkowymi, a właściwie wskaźnikiem „price per value”. Najczęściej mój wybór padał na przelotki Forecast. Jak do tej pory nie zauważyłem negatywnych aspektów ich stosowania, są tanie, trwałe i dość lekkie. Może ich wygląd nie jest tak atrakcyjny jak np. Alconite, czy SiC gun smoke, ale obserwowana wartość użytkowa nie odbiega wiele od wyżej wymienionych. Jednak już np. jako przelotkę szczytową wybierałem najczęściej Fuji SiC – żeby nie kusić losu w tym newralgicznym miejscu. Uchwyty montowałem prawie wyłącznie Fuji, a rękojeści piankowe – jako tanie, estetyczne i praktyczne. Można powiedzieć, że robiłem wędziska do łowienia ryb, nie skupiając się na walorach wizualnych przy zachowaniu proporcji poszczególnych elementów i przyzwoitej jakości wykonania, czyli takiej, która gwarantuje bezawaryjne użytkowanie. Wszystkie powyższe wędziska ukręciłem w rękach i przy wykorzystaniu mojej prowizorycznej suszarki. To najlepszy dowód na to, że rodbuilding w wydaniu garażowym nie wymaga dużych nakładów za wyjątkiem kosztu samych materiałów do budowy wędziska. Tu też warto nadmienić, że napiętość cenowa możliwych wariantów wykonania jest bardzo duża. Jeżeli np. do konstrukcji wędziska użyjemy blanku za 250PLN, to gotowa wędka może kosztować równie dobrze 400-450 co 700PLN.

Dołączona grafika
Polish style’u ciąg dalszy – ECS bez ‘gwintu’




Szczerze mówiąc koncepcja budowy „wędzisk do łowienia ryb” sprawdziła się w praktyce. Zbudowałem kilka kijów o walorach użytkowych dopasowanych do moich preferencji, choć nie wszystkie zagrzały/zagrzeją u mnie miejsce. Z czasem preferencje się zmieniają, rośnie świadomość dostępnej oferty rynkowej, a i oferta rynkowa podlega nieustającym zmianom. Większość z wyżej wymienionych wędzisk zaliczyła wiele pięknych ryb, potwierdzając, że nie uchwyty Matagi, przelotki w tytanowych ramkach i slant bridge łowią ryby, a wędkarz i wędzisko – dobrze dopasowane użytkowo do danej metody. A jednak… Kiedy minęło ładnych kilka miesięcy, a może i kwartałów od skonstruowania ostatniego „smutnego”, jednolicie czarno wykończonego kija, stwierdziłem, że czegoś w moim rodbuildingu brakuje. Indywidualnego rysu, odrobiny urozmaicenia? Pierwszym projektem, który odrobinę mnie rozruszał był wyżej wymieniony, nieszczęsny ATC, który wymagał nieco więcej indywidualnego zaangażowania. Choć projekt był znowu prawie całkiem czarny, pozwoliłem sobie na „ekstrawagancję” w postaci wstawek z nitki w kolorze miedzianym w omotce. Nawet ładnie wyszło. Następne odstępstwo popełniłem składając kijek pod szwedzkie pstrągi – IP842. W tym przypadku pozwoliłem sobie nie tylko na wstawki, ale także aluminiowy element ozdobny pod gulałkę, a właściwie gumowy kapsel. Tym samym uczyniłem podwaliny pod nowy rozdział w moim rodbiuldingowym życiu.

Dołączona grafika
Praktyka mówi jasno – tylko spirala




Na początku bieżącego roku zanosiło się na to, że w ciągu nadchodzących miesięcy czeka mnie realizacja co najmniej kilku projektów konstruktorskich. Uznałem, że jest to właściwy moment, żeby się w końcu doposażyć i oddać dziecku kółka z klocków Lego. Akurat w tym czasie pojawiła się na j.pl oferta sprzedaży bardzo funkcjonalnego i przemyślanego kombajnu rodbuilderskiego – suszarki i nawijarki. Nie namyślając się długo zamówiłem ten zestaw u kolegi z forum. Jak się okazało, był wart każdej wydanej na niego złotówki. Z dnia na dzień składanie wędek stało się znacznie łatwiejsze, a delikatne skomplikowanie formy mniej zobowiązujące i nie ograniczone niedogodnościami technicznymi. W pierwszej kolejności na nowych „maszynach” ukręciłem wędziska na dwóch blankach MHX-a, w tym jeden w ramach przyjacielskiej przysługi. Projekt był, można powiedzieć: prestiżowy, więc w przypadku rękojeści i omotek pozwoliłem sobie na dodanie elementów wykończenia dotychczas prawie nie spotykanych w moich konstrukcjach. Przyłożyłem się także do prac lakierniczych, przyjmując za standard kładzenie na omotkach dwóch cienkich warstw. Ogólny efekt był w mojej ocenie dość udany.

Dołączona grafika
Projekt budżetowy



Wtedy mnie olśniło. Nadanie wędzisku odpowiednich cech użytkowych poprzez odpowiedni dobór blanku i jego właściwe uzbrojenie jest i powinno pozostać kwintesencją rodbuildingu. Ale budowa wędki jako taka, samo tworzenie przedmiotu, osiągnięcie biegłości w doborze komponentów, ich wzajemnym zgraniu, w technice wykończenia, a w końcu osiągnięcie szeroko pojętego efektu, w tym wizualnego, daje ogromną satysfakcję. Mało tego – już nawet dochodzenie do koncepcji wędziska, jej wizualizacja – a więc szkic, projekt, to świetna gimnastyka dla wyobraźni. Tak, tak – zacząłem szkicować moje projekty wędzisk. Dzięki temu już na tym etapie można wyeliminować sporo „paskudnych” pomysłów, potencjalnych błędów. Rodbuilding może być zabawą i przyjemnością samą w sobie. I – jeżeli się nim zajmiecie – prawdopodobnie prędzej, czy później się nią stanie. Bo – bad news – rodbuilding jest niebezpieczny. Wciąga. W zasadzie sam w sobie może stać się hobby, na równi z łowieniem ryb. Śmiem twierdzić, że w przypadku konstruktorów wędek na własne potrzeby, nie można mówić o onanizmie sprzętowym. Czym innym bowiem jest zamówienie u profesjonalnego rodbiuldera pięćdziesięciu wędzisk – minimalnie różniących się cechami użytkowymi i przeznaczeniem, a czym innym ich kompleksowe, bądź częściowe własnoręczne skonstruowanie. W tym drugim wypadku podstawą może być czerpanie satysfakcji z samego procesu tworzenia i efektu, a nie z faktu posiadania. Radość mogą sprawiać różne rzeczy: skonstruowanie funkcjonalnej i proporcjonalnej, wyważonej kolorystycznie i pod względem kształtu rękojeści, rozpracowanie właściwego dla ugięcia danego blanku spacingu, nadanie wędzisku dobrych właściwości rzutowych poprzez nieszablonowy dobór przelotek, a w końcu: położenie idealnej omotki. Tu nasuwa mi się analogia do narciarstwa, którym pasjonuję się od lat. W przeciwieństwie do narciarskich turystów, do zaliczenia udanego wyjazdu potrzebuję kilometra czy dwóch pustego i naśnieżonego stoku, i dwóch par nart. Mogę na nim spędzić 8 godzin dziennie, dając z siebie wszystko w poszukiwaniu idealnego skrętu carvingowego. Jeżeli jestem umiarkowanie zadowolony z 2-3 łuków na jeden zjazd – to już duże osiągnięcie. Podobnie jest z omotką – dążenie do perfekcji w jej wykonaniu jest równie ważne jak sam efekt końcowy. W związku z tym chyba nigdy nie powinno się być do końca zadowolonym z jakości wykończenia.

Dołączona grafika
Powrót do czerni, ale nie do końca


Dołączona grafika
Srebrne akcenty samego szczytu



Na koniec chciałbym podzielić się jeszcze jedną uwagą, która nasunęła mi się, kiedy pomyślałem o przyszłych rodbiulderach amatorach. Rodbuilding jest sztuką przemyślenia, wyciszenia i cierpliwości. Presja czasu, otoczenia, efektu końcowego bardzo źle wróży powstającemu wędzisku. W rodbuildingu profesjonalnym, zarobkowym wygląda to oczywiście nieco inaczej. Zawodowi konstruktorzy wędek dysponuję szeroką wiedzą, wzorcami i świetnym warsztatem, rozumianym jako umiejętności manualne i narzędzia. Amatorzy powinni zadbać o czas na pracę koncepcyjną, o możliwość wykonania testów ugięcia, testów rzutowych i nie śpieszyć się przy wykonywaniu wędziska. To sprzyja pogłębianiu wiedzy praktycznej i świadomemu osiąganiu określonych efektów. Powinni także zadbać o minimum wyposażenia warsztatowego, tj. (nawet zaimprowizowaną) suszarkę, podstawkę do nawijania omotek i ścisk do rękojeści. Bez tych udogodnień konstruowanie wędki jest mało komfortowe, przez co nerwowe. To z kolei utrudnia, czy też wyklucza czerpanie radości z całego procesu wykonania wędziska. Cieszmy się rodbuildingiem tak, jak można cieszyć się wszystkim, co staramy robić się najlepiej jak potrafimy. Czego Wam – i sobie także – życzę.


Tekst: krzysiek
Zdjęcia: Piotr Kędra



1 Komentarze

Warto było przeczytać do końca.