Przed kilkoma dniami, przynętę sandaczową zagryzł sum-gepard. Byłem na łodzi, z kolegą. Po dosłownie 2sekundach rzuciłem-kotwica w górę i odpaliłem silnik. Kątem oka zauważyłem jak plecionka zmierza w stronę kamieni na główce, odruchowo otworzyłem kabłąk i zluźniłem całkowicie linkę. Po kilku sekundach już byliśmy po "właściwej stronie" główki. Niestety, nie dało się już napiąć linki, zwisała bezwładnie mimo kręcenie korbą. Ani ryby, ani przynęty, odcięta powyżej ok. 1 mt przyponu. Trochę dziwne zdarzenie, odcięło całkowicie luźną linkę.
Ostatnio miewam wyrzuty sumienia z tym związane. W związku z tragicznie niskim stanem wody, odcięcia przynęt stają się na tyle częste, że mam opory przed wyjazdem na ryby. Ryby po prostu nie mają się gdzie podziać. By nie wystawiać grzbietów na powierzchnię, płyną przy dnie (tuż pod powierzchnią) i pozostają z przynętą w pysku. Rozsypanych kamieni nie brakuje, a jeszcze pełno na nich, ostrych jak nóż, małży. Często nie wiem jaka to ryba brała, strzał w gumę czy woblera... i po wszystkim.
Szkoda tych ryb, ale nałóg łowienia trudno wykorzenić. Łowienie szczupaczków i okonków na okolicznych jeziorach mnie jakoś nie pociąga, zostaje tylko łowienie w (z bólem głowy) Odrze, Kij w górze i często pozycja baczność to oczywistość, zostaje podskakiwanie lub budowa nadbudówki, jak w okręcie wojennym .
Użytkownik bartsiedlce edytował ten post 30 lipiec 2018 - 12:25