"Północ", część 3
Czwarty dzień.
Czwartego dnia na muchę Michał zaciął dużego łososia. Niestety, ryba po kilku minutach ostrej walki zerwała przypon.
Ja, jak dotąd bez brania, nie licząc jakichś tam puknięć, stuknięć, czy przytrzymań. Ale zawziąłem się i mimo zmasowanych ataków hord komarów, tabunów meszek i much końskich wielkości wróbla (trochę przesadziłem) trwałem niewzruszenie, przycupnąwszy na wygodnej skałce, nad obiecująco szemrzącą rynienką. Przełączony w tryb "auto" bezmyślnie chłostałem wodę, jak gdyby karząc bogu ducha winną rzekę za narastającą we mnie bezsilność. Czułem się jak wyrobnik, zasuwający na akord, sumiennie odpracowujący swoją szychtę. Uparłem się na maksa! Tego dnia rozstałem się z rzeką o drugiej w "nocy". Choć noc o tej porze roku za kołem polarnym to pojęcie umowne. Było jasno jak w dzień. Koledzy słodko chrapali w swych namiotach, gdy przybity dotarłem do obozu. Rzuciłem wędkę w krzaki, wgramoliłem się pod tarpa i zmęczony próbowałem zasnąć, ale natłok myśli mi nie pozwolił. Dochodziła do mnie coraz śmielej straszna konstatacja- nie uda mi się! Czwarty dzień bez łososia, jeszcze trzy dni i wyjeżdżamy w inne miejsce.
Piąty dzień.
Piątego dnia wstałem późno, niemrawo, mając w pamięci i mięśniach trudy wczorajszego dnia i "nocy". Bez przekonania poszedłem z kijem nad wczoraj okupowaną rynnę. Kiedy pierwszy raz ją zobaczyłem kilka dni temu, była cudowna, idealna, obiecująca. Połyskiwała pełgającymi po pomarszczonej powierzchni iskierkami słońca, mamiąc swym krystalicznym wnętrzem. Teraz raziła w oczy, ot zwykła woda spływa po kamlotach i tyle. Skałka dziś też jakaś niewygodna, ale nie zdążyłem nawet umościć dobrze zadka na twardym kamieniu. Pierwszy rzut tego dnia i łuuuup! Zgłupiałem, zaniemówiłem oraz zdębiałem. Jest??!!! Nie ma teraz czasu przepraszać tej cudownej rynienki! Teraz trzeba się skupić... cdn.
Woblery TG
Started By
Woblery TG
, 29 mar 2013 21:35
1405 odpowiedzi w tym temacie
#1401 OFFLINE
Napisano 27 lipiec 2023 - 21:25
- wujek, mario70 i lenny lubią to
#1402 OFFLINE
Napisano 28 lipiec 2023 - 17:00
"Północ", część 4
Jest!!! Ale to jest tak od razu?! Tak nagle? W pierwszym rzucie?! Wciąż w to nie wierzę, ale kij trzeszczy wygięty w parabolę, stradic do wtóru jęczy oddając plecionkę- no jest!! Idzie dołem, z prądem, nie szaleńczo, ale czuję siłę. Odkręcam hamulec, niech pohasa na dłuższym dyszlu. Łosoś przystaje na tę propozycję i puszcza się pięknie w dół rzeki. Tam kilka minut bawimy się w przeciąganie liny. Ryba słabnie, jest coraz bliżej, odjazdy na hamulcu są coraz krótsze. I wreszcie ją widzę- piękną srebrną samicę. W międzyczasie Michał przyszedł i zaoferował pomoc w podebraniu. Zajec też był na stanowisku, ale on nagrywał całą akcję. W trzeciej próbie podciągnięcia ryby pod brzeg, sprawnym chwytem za nasadę ogona Michał podbiera moje marzenie... cdn.
Jest!!! Ale to jest tak od razu?! Tak nagle? W pierwszym rzucie?! Wciąż w to nie wierzę, ale kij trzeszczy wygięty w parabolę, stradic do wtóru jęczy oddając plecionkę- no jest!! Idzie dołem, z prądem, nie szaleńczo, ale czuję siłę. Odkręcam hamulec, niech pohasa na dłuższym dyszlu. Łosoś przystaje na tę propozycję i puszcza się pięknie w dół rzeki. Tam kilka minut bawimy się w przeciąganie liny. Ryba słabnie, jest coraz bliżej, odjazdy na hamulcu są coraz krótsze. I wreszcie ją widzę- piękną srebrną samicę. W międzyczasie Michał przyszedł i zaoferował pomoc w podebraniu. Zajec też był na stanowisku, ale on nagrywał całą akcję. W trzeciej próbie podciągnięcia ryby pod brzeg, sprawnym chwytem za nasadę ogona Michał podbiera moje marzenie... cdn.
- wujek, mario70 i lenny lubią to
#1403 OFFLINE
Napisano 29 lipiec 2023 - 15:22
"Północ", część 5
Tego kamienia, który spadł mi z serca po wyholowaniu łososia Syzyf by nie wtoczył na swój szczyt za Chiny Ludowe! Wciąż jednak absurdalność pierwszego rzutu tego dnia, w zderzeniu z tysiącami wykonanych uprzednio, wprawiła mnie w dziwny stan niedowierzania. Ileż musiałem się nacierpieć, jakież katusze psychiczne przeżyć, a litrów krwi ile utoczyły mi te małe bzyczące brzdące! Nie byłem zupełnie przygotowany na taki rozwój wypadków tego dnia. Miał być kierat kilkunastu roboczogodzin biczowania wody oraz w myślach samobiczowania psychiki! Miał grzbiet boleć i cała reszta ponadczterdziestoletnich kości! No ale nie będę rozpaczał nad takim rozpoczęciem dniówki nad rzeką. Pomyślałem z rozrzewnieniem, że właściwie to ja już nic nie muszę złowić. I ta myśl rozpromieniła moje oblicze. A sekundę po rozpromienieniu uświadomiła mi, że owoż było zacięte.
I w końcu zrelaksowany, z błogim uśmiechem, pomyślałem, że tam niżej, taki fajny zakręt z głęboczkiem jest i właściwie to bym sobie trochę pomachał kijem. No to poszedłem porzucać... cdn.
Tego kamienia, który spadł mi z serca po wyholowaniu łososia Syzyf by nie wtoczył na swój szczyt za Chiny Ludowe! Wciąż jednak absurdalność pierwszego rzutu tego dnia, w zderzeniu z tysiącami wykonanych uprzednio, wprawiła mnie w dziwny stan niedowierzania. Ileż musiałem się nacierpieć, jakież katusze psychiczne przeżyć, a litrów krwi ile utoczyły mi te małe bzyczące brzdące! Nie byłem zupełnie przygotowany na taki rozwój wypadków tego dnia. Miał być kierat kilkunastu roboczogodzin biczowania wody oraz w myślach samobiczowania psychiki! Miał grzbiet boleć i cała reszta ponadczterdziestoletnich kości! No ale nie będę rozpaczał nad takim rozpoczęciem dniówki nad rzeką. Pomyślałem z rozrzewnieniem, że właściwie to ja już nic nie muszę złowić. I ta myśl rozpromieniła moje oblicze. A sekundę po rozpromienieniu uświadomiła mi, że owoż było zacięte.
I w końcu zrelaksowany, z błogim uśmiechem, pomyślałem, że tam niżej, taki fajny zakręt z głęboczkiem jest i właściwie to bym sobie trochę pomachał kijem. No to poszedłem porzucać... cdn.
- wujek, mario70, jaceen i 1 inna osoba lubią to
#1404 OFFLINE
Napisano 30 lipiec 2023 - 09:51
"Północ", część 6
Szóstego dnia zgodnie podjęliśmy decyzję, że jak zostaniemy tu jeszcze jeden dzień dłużej, to od tych komarów dostaniemy szału. Każdej, najbardziej prozaicznej nawet czynności towarzyszyła krwiożercza asysta. Zatem zwinęliśmy obóz, wsiedliśmy do auta, a z nami oczywiście cały tabun komaro-meszek. Przyznam, że podczas jazdy z lubością pozbawiałem żywota te niedobitki, które nie chciały wylecieć przez otwarte okna. A jakaż ulga nam towarzyszyła, że w końcu nic nas nie atakuje! Postanowiliśmy z Zajcem pokazać Michałowi "nasz" kowodospad, miejscówkę, w której byliśmy w przeszłości już dwa razy, 100 km na południe, ale bliżej gór i wyżej nad poziomem morza. Liczyłem na to, że z racji wysokości, będzie tam chłodniej, a w konsekwencji, mniej insektów. I tak też było.
Na miejscu przywitał nas wyraźny chłód oraz kilka skostniałych komarząt, z którymi rozprawiliśmy się z niebywałą zręcznością. Ponadto mogliśmy liczyć tu na odrobinę luksusu, w postaci ogólnodostępnego sporego domku z kominkiem (!), w którym mogliśmy jak ludzie usiąść, przygotować posiłki, czy zwyczajnie odpocząć przy ogniu. Był to dom dzienny, więc na noc musieliśmy go opuścić i spać w namiotach, a ja pod tarpem. Ale nie było krzywdy, w porównaniu do poprzedniego miejsca, w tym czuliśmy się jak w najlepszym hotelu.
Przywitał nas tu jeszcze, oprócz na wpół żywych komarów, potężny łoskot... cdn.
Szóstego dnia zgodnie podjęliśmy decyzję, że jak zostaniemy tu jeszcze jeden dzień dłużej, to od tych komarów dostaniemy szału. Każdej, najbardziej prozaicznej nawet czynności towarzyszyła krwiożercza asysta. Zatem zwinęliśmy obóz, wsiedliśmy do auta, a z nami oczywiście cały tabun komaro-meszek. Przyznam, że podczas jazdy z lubością pozbawiałem żywota te niedobitki, które nie chciały wylecieć przez otwarte okna. A jakaż ulga nam towarzyszyła, że w końcu nic nas nie atakuje! Postanowiliśmy z Zajcem pokazać Michałowi "nasz" kowodospad, miejscówkę, w której byliśmy w przeszłości już dwa razy, 100 km na południe, ale bliżej gór i wyżej nad poziomem morza. Liczyłem na to, że z racji wysokości, będzie tam chłodniej, a w konsekwencji, mniej insektów. I tak też było.
Na miejscu przywitał nas wyraźny chłód oraz kilka skostniałych komarząt, z którymi rozprawiliśmy się z niebywałą zręcznością. Ponadto mogliśmy liczyć tu na odrobinę luksusu, w postaci ogólnodostępnego sporego domku z kominkiem (!), w którym mogliśmy jak ludzie usiąść, przygotować posiłki, czy zwyczajnie odpocząć przy ogniu. Był to dom dzienny, więc na noc musieliśmy go opuścić i spać w namiotach, a ja pod tarpem. Ale nie było krzywdy, w porównaniu do poprzedniego miejsca, w tym czuliśmy się jak w najlepszym hotelu.
Przywitał nas tu jeszcze, oprócz na wpół żywych komarów, potężny łoskot... cdn.
- wujek, jaceen i lenny lubią to
#1405 OFFLINE
Napisano 30 lipiec 2023 - 12:37
Podoba mi się ta forma dawkowania emocji. Niczym "Lato z dreszczykiem" w Lato z Radiem. Szkoda tylko, że tak krótko trwała część 4:) Nie zdążyłem się wczuć w "swoje marzenie":)
- Woblery TG lubi to
#1406 OFFLINE
Napisano 30 lipiec 2023 - 23:02
"Północ", część 7
Stęskniłem się za jego monumentalnym widokiem. Nie widzieliśmy się trzy lata. Spokojna, rzekłbym nizinna rzeka, z nagła rwie swój leniwy bieg sekwencją kaskad, które stanowią zaledwie ciche preludium do złowróżbnie grzmiącego, wciśniętego między zwężone w tym miejscu gardło skał wodospadu. Łoskot jest ogłuszający, budzi respekt. Sprawia, że z większą niż zazwyczaj starannością stawiam w jego pobliżu każdy krok po skałach. Przez miliony lat woda wyżłobiła ogromny basen, który stał się matecznikiem dla łososi, które odpoczywają tu przed kolejnym wielkim wyzwaniem- pokonaniem wodospadu.
Widoku krążących w krystalicznie czystej wodzie potężnych, ponadmetrowych łososi w spokojniejszej wodzie pod wodospadem nie zapomnę do końca życia. W okresie, kiedy tu jesteśmy, ryby nie są zbyt skore do skoków, jedynie kilka zdecydowało się pokonać kaskadę. Niesamowite jest to widowisko! Można siedzieć godzinami i patrzeć na ich zmagania z napierającym nurtem, na ich potęgę.
Główny ciąg tarłowy wypada tutaj mniej więcej od sierpnia. Byliśmy tu z Zajcem kilka lat temu właśnie w sierpniu i trafiliśmy na przepiękny spektakl skoków. Kilkunastokilogramowe łososie wyłaniające się z białej kipieli to niezapomniany widok.
Wodospad ów jest również świadkiem zdarzenia sprzed kilku lat, które mocno wryło mi się w pamięć. Jakieś trzysta metrów poniżej kaskady znajduje się miejsce ze wstecznymi prądami i długą skałą, wgryzającą się daleko w rzekę. Nazwaliśmy je z niesamowitym polotem "skałą" (już nie pamiętam, kto, ja czy Zajec). Na skale złowiliśmy masę lipieni, które, kiedy były na braniu, atakowały wszystko co się rusza.
Pamiętnego dnia wziąłem szwedzki zestaw lipieniowy, czyli spinning, którego w Polsce używam między innymi na trocie z plaży i poszliśmy z Zajcem na skałę poćwiczyć lipienie. Brały jak zwykle na siedmiocentymetrowe woblery. Ukształtowanie terenu sprawiło, że łowiliśmy z Zajcem prawie naprzeciwko siebie. Pochłonięty kuszeniem kardynałów, kompletnie nie spodziewałem się tego, co się za moment wydarzy. A mianowicie, kiedy mój prowadzony wobler był na wysokości stojącego na skale naprzeciwko Zajca, poczułem potężne branie. I dosłownie w tej samej sekundzie metr nad wodę z furią wyskoczył ogromny łosoś z moim woblerem w pysku! Zajec zbladł, bo wpadając do wody łosoś prawie go ochlapał. I jak wpadł, tak poszedł z nurtem jak rakieta! Hamulec zaczął wyć, kij w pałąk i ja się wydarłem zupełnie bez sensu, już dokładnie nie pamiętam, coś w stylu: "Łososia mam!!! Zajec, k..., wielkiego!!". A przecież Zajec doskonale go widział i wiedział, że mam. Pobiegłem za nim po skałach jak kozica, ale po około osiemdziesięciu metrach drogę zagrodziła mi pionowa skała. Pozostało mi z przerażeniem patrzeć, jak ubywa linki na kołowrotku. Ani razu nawet nie zwolnił! Przypaliłem kciuka od hamowania szpuli, wędzisko wygięte maksymalnie. Już widzę podkład, a za chwilę i on się kończy, po kilku sekundach już szpula prześwituje między zwojami. I nagle pstryk, koniec pieśni, poszedł... Obaj z Zajcem oceniliśmy go na około 120 cm... cdn.
Stęskniłem się za jego monumentalnym widokiem. Nie widzieliśmy się trzy lata. Spokojna, rzekłbym nizinna rzeka, z nagła rwie swój leniwy bieg sekwencją kaskad, które stanowią zaledwie ciche preludium do złowróżbnie grzmiącego, wciśniętego między zwężone w tym miejscu gardło skał wodospadu. Łoskot jest ogłuszający, budzi respekt. Sprawia, że z większą niż zazwyczaj starannością stawiam w jego pobliżu każdy krok po skałach. Przez miliony lat woda wyżłobiła ogromny basen, który stał się matecznikiem dla łososi, które odpoczywają tu przed kolejnym wielkim wyzwaniem- pokonaniem wodospadu.
Widoku krążących w krystalicznie czystej wodzie potężnych, ponadmetrowych łososi w spokojniejszej wodzie pod wodospadem nie zapomnę do końca życia. W okresie, kiedy tu jesteśmy, ryby nie są zbyt skore do skoków, jedynie kilka zdecydowało się pokonać kaskadę. Niesamowite jest to widowisko! Można siedzieć godzinami i patrzeć na ich zmagania z napierającym nurtem, na ich potęgę.
Główny ciąg tarłowy wypada tutaj mniej więcej od sierpnia. Byliśmy tu z Zajcem kilka lat temu właśnie w sierpniu i trafiliśmy na przepiękny spektakl skoków. Kilkunastokilogramowe łososie wyłaniające się z białej kipieli to niezapomniany widok.
Wodospad ów jest również świadkiem zdarzenia sprzed kilku lat, które mocno wryło mi się w pamięć. Jakieś trzysta metrów poniżej kaskady znajduje się miejsce ze wstecznymi prądami i długą skałą, wgryzającą się daleko w rzekę. Nazwaliśmy je z niesamowitym polotem "skałą" (już nie pamiętam, kto, ja czy Zajec). Na skale złowiliśmy masę lipieni, które, kiedy były na braniu, atakowały wszystko co się rusza.
Pamiętnego dnia wziąłem szwedzki zestaw lipieniowy, czyli spinning, którego w Polsce używam między innymi na trocie z plaży i poszliśmy z Zajcem na skałę poćwiczyć lipienie. Brały jak zwykle na siedmiocentymetrowe woblery. Ukształtowanie terenu sprawiło, że łowiliśmy z Zajcem prawie naprzeciwko siebie. Pochłonięty kuszeniem kardynałów, kompletnie nie spodziewałem się tego, co się za moment wydarzy. A mianowicie, kiedy mój prowadzony wobler był na wysokości stojącego na skale naprzeciwko Zajca, poczułem potężne branie. I dosłownie w tej samej sekundzie metr nad wodę z furią wyskoczył ogromny łosoś z moim woblerem w pysku! Zajec zbladł, bo wpadając do wody łosoś prawie go ochlapał. I jak wpadł, tak poszedł z nurtem jak rakieta! Hamulec zaczął wyć, kij w pałąk i ja się wydarłem zupełnie bez sensu, już dokładnie nie pamiętam, coś w stylu: "Łososia mam!!! Zajec, k..., wielkiego!!". A przecież Zajec doskonale go widział i wiedział, że mam. Pobiegłem za nim po skałach jak kozica, ale po około osiemdziesięciu metrach drogę zagrodziła mi pionowa skała. Pozostało mi z przerażeniem patrzeć, jak ubywa linki na kołowrotku. Ani razu nawet nie zwolnił! Przypaliłem kciuka od hamowania szpuli, wędzisko wygięte maksymalnie. Już widzę podkład, a za chwilę i on się kończy, po kilku sekundach już szpula prześwituje między zwojami. I nagle pstryk, koniec pieśni, poszedł... Obaj z Zajcem oceniliśmy go na około 120 cm... cdn.
- wujek i mario70 lubią to
Użytkownicy przeglądający ten temat: 1
0 użytkowników, 1 gości, 0 anonimowych