Miło się czytało, poproszę jeszcze
Bardzo proszę.
Jest rok 1991, sierpień.
Łowimy z kolegą na styku Kisajna i Dargina ( Darginu? ), w okolicach Wysokiego Rogu. W zasięgu kilkuset metrów stoi kilka łódek, wszyscy młócą wodę " nowo odkrytą ", amerykańską super przynętą czyli twisterami - zielonymi z brokatem. Łowimy i my, co chwila przerywając rzucanie aby wybrać wodę z zęzy. Nasze pływadło to stary, drewniany Rambler ( rodzaj jachtu śródlądowego ), ze zdjętym masztem i cieknący jak rzeszoto. Za rufą, na pantografie błyszczy w słońcu pięknym pomarańczem, pokrywa ruskiego Wietieroka. Taaa, były kiedyś takie silniki... Nasz, o dziwo, sprawował się doskonale, z rzadka tylko paskudząc świecę olejem. Właściciel bowiem, twierdząc że to przedłuży mu żywot, lał olej do paliwa w proporcji 1: 25. Płynąc, ciągnęliśmy za sobą siwy tuman olejowego smrodu, motorek zaś co kilkanaście minut zdawał obroty, domagając się wymiany bądź chociaż czyszczenia elektrod świecy.
Tak więc łowimy. W łapie trzymam wielce zacny w owych czasach kij - Daiwa Samurai 2,4m, cw 10 - 30, do kompletu z Daiwą Regal Z. Całość nabyta kosztem wyrzeczeń i przy wydatnej pomocy kochającej rodzicielki. To była wtedy w zasadzie moja jedyna wędka ( także początki nauki nowoczesnego spinningu ), nie licząc ruskich teleskopów czy czesko - DDRowskich szklaków, Tapów, Rexów oraz polskiego, wysłużonego Skalara. Ustawicznie się w nim korbka ( składana zresztą, na klips ) odkręcała, przytwierdzona do reszty taką malutką, durną śrubką. Jak mnie to wkur....
Żyłka też była, jak na dzisiejsze standardy okoniowe, galanta - 0,25 mm. Na końcu wędki, na sporej główce, dyndał biały twister, coś w rodzaju Mannsa Hard Nose Grub. Dokładnie nie pamiętam, w każdym razie był biały a nie zielony.
Pierwszy rzut, twister ląduje w wodzie. Daję mu opaść a potem spokojnie, ale bez żadnej finezji czy innych kombinacji alpejskich, wolno zaczynam ściągać, pukając o dno. Tępe przytrzymanie i czuję pulsujący ciężar. Z zaskoczenia nawet nie zaciąłem. Po chwili na powierzchni melduje się spory okoń. Lewą ręką ślepo macam za podbierakiem i ryba ląduje w kokpicie. Okoń jest duży. Jakieś 40 cm i około kilograma. Ładuję drania do siaty...
Takie to były czasy. Michnik z pasją i oddaniem czekisty redagował Gazetę, Kuroń rozdawał zupki a o ideałach C&R nikomu się jeszcze nie śniło. Gazeta i zupki to był syf, zaś C&R to śpiew przyszłości.
Ledwiem łapy zdążył w wodzie ochlapać, kumpel holuje drugiego. A mordę ma uchachaną od ucha do ucha aż mu zajady krwawią. Ryb większy niż mój. Paskud jeden ten mój kolega.
Na okolicznych łódkach widać ruch. Towarzystwo odpala motory, odkręca manetki i rach - ciach, po kilku sekundach otaczają nas ciasnym wianuszkiem i zaczynają czesać " nasze " dno.
Przestawiamy się bliżej brzegu, na płytsze i kamieniste miejsce. Tutaj półgodzinne wysiłki nie dają żadnych rezultatów. Wracamy więc z powrotem na głębię ale na nowe miejsce, w słusznej odległości od reszty wędkarzy. W międzyczasie delikatnie wiejący od rana wiaterek cichnie zupełnie, powietrze zyskuje na przejrzystości, tafla jeziora osiąga gładkość szkła a woda się otwiera. Co kilka rzutów na powierzchnie wyjeżdżają wielkie okonie. Zero spadów, każdy zażarty głęboko. Biorą jak oszalałe.
Jeszcze kilka razy tego dnia zmienialiśmy miejsce, ścigani przez natrętów nie szanujących Regulaminu. Okoni złapaliśmy około 20, wszystkie duże, na oko od 0,5 do 1,5 kilograma. Nikt mi nie wmówi że duże okonie to wyłącznie samotniki. Nigdy więcej nie przeżyłem tak obfitych rozmiarowo okoniowych łowów.
Otrzeźwienie przyszło kiedy okazało się że siatkę ciężko wyjąć z wody. Zostawiliśmy cztery i to wcale nie największe, reszta odzyskała wolność. Ale to jeszcze nie był początek mojego C&R. Zrozumienie, po dokonanym masowym morderstwie, przyszło trzy lata później. O tym opowiem w następnym odcinku. Ale powoli, nienachalnie, do wiosny mamy dużo czasu.
Nara i dozo.
Użytkownik Fugazi edytował ten post 21 listopad 2014 - 14:08