Zegarek w telefonie wskazał 2:29 gdy podniosłem jedną powiekę. Pies zaczął ujadać i to mnie zbudziło. Do świtu zostało jeszcze trochę czasu, ale jeśli teraz się nie podniosę, to znów nie będę nad wodą dostatecznie wcześnie. Wstaję. Kawa, krótka toaleta i wyjazd. Nawet pies poszedł spać. Nad wodą jestem przed świtem. Świadomie wybieram powszechnie uczęszczaną miejscówkę, nie mam czasu na przedzieranie się przez krzaki i kombinacje. Okazuje się, że miejsce, które z góry sobie upatrzyłem jest wolne. Właściwie jako jedyne nad wodą na założonym przeze mnie odcinku. Oddaję kilka kontrolnych rzutów, gdy zaczynają mnie smagać pierwsze promienie słońca. Piękny poranek nad moją ulubioną rzeką. Pół godziny później zaczyna się właściwa akcja. Podziurawiona dołami droga przez łąkę zamienia się w dwupasmówkę ze ścieżką rowerową i deptakiem. Jest w narodzie moc! Samochody podjeżdżają, parkują, panowie spacerują, szukają wolnej dziury i odjeżdżają w nadziei na więcej szczęścia na innych odcinkach rzeki. Zza krzaków wyłania się przyprószony siwizną jegomość. Gruntóweczka, plecaczek, stołeczek. Drepcze sobie w nieznane budząc moją sympatię. Dość szybko sympatia zamienia się w odmienne uczucie. Pan obchodzi łukiem krzaki i oto rozkłada sprzęt na końcu mojej zatoczki. Dobra, może jakoś zdzierżę. Mój kij w tych warunkach mieści się w dwóch prześwitach między drzewami- w jednym prześwicie stoję, w drugim już nie stanę. Pan siada i tym samym znika mi z oczu, ja zapominam o nim i rzucam dalej. Kilka chwil później podjeżdża auto. Wysiada młokos, za kierownicą zostaje ojciec. "Dzień dobry, można tu do pana?" WTF? "No jak, gdzie?"- odpowiadam. Wsiada i odjeżdżają. Rzut, drugi i... już jestem splątany w jakiś chiński węzeł z dziadziem po sąsiedzku! Kufa... Idę rozplątywać. Pyr, pyr. Ja tu rozplątuję, a tam wraca małolat z ojcem i... w miejscu gdzie stałem chwilę temu wynosi plecak, wędeczki, podbieraki. Co tu się za Monthy Pyton odbywa...? Mówię do sąsiada, że ucinam bo mi szkoda czasu i nerwów na te poranne łamigłówki. Wracam. "Jak tam? Biorą?" "Nie biorą"- ucinam.
"No jak? nawet boleń nie walnął?" (okazuje się, że boleń to taka ryba co wali we wszystko zawsze i wszędzie). "Ludzie, co wy robicie?"- pytam poirytowany. "Przecież pytałem i pan się zgodził"- oznajmia małolat.
Czy ja mam schizofrenię? Jakieś zaniki pamięci? "Nie, nie zgodziłem się, nie ma tu miejsca" powiadam mocno już zły. "Przecież i tak pan stąd zaraz pójdzie" Kuźwa, nie wierzę... "Jak pójdę, dokąd pójdę?" "No spinningiści zawsze chodzą a nie siedzą w miejscu". Teraz to już naprawdę tracę nad sobą panowanie (aż sam się później zdziwiłem, że tak mocno) "Ku..wa, czy wam już mózgi całkiem wyżarło od tego parcia na rybie białko? rzeki wam za mało? jeszcze będziecie mi mówić gdzie mam ryby łowić?" Ojciec woła syna, ten nie chce, ale ostatecznie pakuje mandżur i wsiada. Otwierają szyby i pozdrawiają mnie jakimś niewybrednym komentarzem. Ale ja już mam po rybach. Wstaję rano, nie wysypiam się, chcę przyjemnie spędzić czas, a nie użerać się z ludźmi. Odjeżdżam stamtąd mijając ojca z synem. Zawracają samochód. Mam nadzieję, że szczęśliwie połowili. Pewnie cały dzień tworzyli nad wodą legendę czubka. Bez przekonania jadę w inne miejsce. Zero ludzi. Cudownie. Przez godzinę wyciszam się. Nie złapałem nic. Przekonałem się jednak nie pierwszy raz, że lubię łowić ryby. Lecz bardziej nie lubię nad wodą ludzi. Taka to opowieść znad wody...
NOMINACJA DO KONKURSU "OPIS MIESIĄCA"
Użytkownik bartsiedlce edytował ten post 30 maj 2017 - 09:51