Nastał 15 września, koniec sezonu.
Na 2 tygodnie przed końcem przyszła powódź. W kulminacyjnym momencie płynęło 133m3/s podczas gdy normalny przepływ w rzece to około 2,5 m3/s. Najpierw obawy czy w ogóle w tym roku jeszcze połowimy a potem czekanie aż da się łowić. W sobotę wieczorem po pracy wybieram się na godzinny rekonesans w jeden z dwóch dopływów. Woda jest wysoka, ale czysta na tyle ,że da się łowić, wyników brak, ludzi od groma. Już wiem, że może jutro ,ale już na pewno w poniedziałek zacznie się to na co każdy łowiący tu łososie czeka - pierwszy dzień po deszczu gdy da się łowić. Jest niedziela świt, gdy dojeżdżam do parkingu jest już prawie pełno, ciężko zaparkować. Woda wysoka i brudna ,ale już nie tak jak wczoraj, widać na jakieś 20cm. Nigdy nic na takiej nie złowiłem. Spokojnie obławiam kilka znanych mi miejscówek bez efektu, spławów jest dużo, ale troci. O 9 postanawiam wrócić na parking. Miejscówka gdzie dużo ludzi próbuje bardzo krótko bo szybko lecą na inne, ich zdaniem lepsze miejsca. Pod moim brzegiem dół z drzewem a po drugiej większe i mniejsze głazy, ryby są na 100%. Po 15 minutach czuję jak blacha przyjemnie gaśnie a na kiju przyjemnie zaczyna pulsować ciężar. Po paru minutach ryba ląduje w podbieraku. Szybka decyzja, telefon do pracy z informacją, że biorę wolne do czwartku - zaczęło się.
Spławów kupa, ludzi kupa lecz do wieczora nic się nie dzieje. Po 18 najpierw tracę rybę, pochodziła sporo na kiju lecz nawet jej nie zobaczyłem, w pewnym momencie blacha wyskoczyła z wody. Wracam na parking i... w pierwszym rzucie łowię laksa, trochę mniejszy niż poprzedni.
Powoli robi się ciemno, postanawiam obłowić jeszcze jeden zakręt. Poniżej bystrza, w górę głęboka rynna usłana czepliwymi głazami, co kilka rzutów zaczep. Norwegowie nie znają odczepiacza więc tak jak ja za długo nie połowią. Po kilku zmianach blachy melduje się ryba, od razy wiem, że jest konkret. Łosoś niestety jak to typowy "brun" siedzący w rzece od dawna nie szaleje za bardzo, raczej siedzi w najgłębszym miejscu. Po jakimś czasie ryba jest na brzegu, zdjecia robi gość którego nie znam a z którym chwilę wczesniej rozmawiałem. "A teraz nauczysz się co prawdziwy wędkarz robi z łososiem" mówię. Jego szczęka z hukiem opada na kamienie gdy wkładam rybę do wody, w momencie gdy laks odpływa słyszę tylko "NEI, NEI, NEI, SAAAAATAN!". Bezcenne.
W poniedziałek na dzien dobry łowie łososia z tego samego miejsca.
Około 14 obławiam kolejny zakręt, najpierw branie w pierwszym rzucie. Po kilku kolejnych melduje się łosoś, szybki, akrobatyczny hol i ryba ląduje na brzegu. Złowiłem tu już kilka ładnych laksów, jest ich wiecej. Nie mija 10 minut gdy mam kolejną rybę, wiem, że jest metrówka. W momencie gdy ryba wpada do podbieraka następuje najgorsze. Salto, gejzer i zostaję na brzegu sam z meppsem zaplątanym w siatkę podbieraka. Nie jestem w stanie łowić. Robie godzinną przerwę. Idę na początek zakrętu i jakież jest moje zaskoczenie gdy po paru rzutach mam łososia. Branie przy dnie z głębokiego na dobre 3,5 metra dołu poniżej wlewu.
We wtorek ryby są mniej aktywne, bardzo mało spławów, jednen hol. Zdjęcie mi się nie podoba .
W środe zaczyna się dramat. Ryby biorą dosłownie jak okonki na troka jesienią. Zero uderzenia, tylko szczytówka się wygina. Trzeba być cały czas 100% skupionym. Na dzień dobry zaliczam 2 spady w 10 minut a w ciągu następnej godziny kolejny (wcześniej przez cały sezon straciłem chyba ze 3 ryby). To chyba nie jest mój dzień. Łowię dalej z nastawieniem, że dziś muszę cos wyholować. Udaje się to dopiero po 18, po 11 godzinach łowienia. Ryba nie za wielka, ale mega satysfakcja.
Czwartek, piątek niestety w pracy i jedno pytanie "czy ja już mogę jechać na ryby?" Łowione po pare godzin - ryb brak.
W sobote po pracy dla odmiany zaliczam kolejny spad.
Jest niedziela świt, zostały 3 dni, zapowiadają deszcz wiec sezon może się zakończyc w kazdej chwili. Obok parkingu spotykam Piotrka (@kowalek87). Zamieniamy ze 2 zdania i lecę dalej, nic nie złowiłem od 3 dni a zaraz muszę jechać do pracy. Zmieniłą sie pogoda, pokropiło, jest pochmurno. Trzeba walczyć. Ide tam gdzie dzien wczesniej straciłem rybę. Po drodze mijam znane mi miejsce. Długa prosta z rynną na środku rzeki oczywiscie z czepliwymi głazami. A może by tak parę rzutów? Jeden spław, drugi, trzeci, puk i jest laks - dobre 90.
Po chwili doławiam mniejszego samczura do pary z tego samego miejsca. Już wiem, że jutro trzeba wziąć wolne.
Poniedziałek - leje deszcz. Rano melduje się na tej samej miejscówce, woda z minuty na minute coraz brudniejsza. Co jakiś czas łososie się spławiają. Po dobrych trzech kwadransach dokładnego dłubania zapinam fajną rybę która oczywiście pod koniec holu wypina sie. Rzeką zaczyna płynąc kawa z mlekiem, zostaje jedno wyjscie, jadę na jeden z dwóch głównych dopływów, tam woda oczyszcza się najszybciej. Przez cały dzien nic się nie dzieje. Po południu udaje mi sie wyholować przyzwoitą, szaloną troć i zapinam nie za wielkiego samca łososia który oczywiście wypina się. Robi się już szarówka, stoję nad ostatnią dziurą, wiem, że to już koniec. Zmieniam blachę na meppsa long giant killer, pierwszy rzut i bum, ten nie może spaść. Rybę udaje się wyholować.
Wspaniałe zakończenie tygodnia cudów i pięknego sezonu.
Gonitwa jest skończona, pozostały wspomnienia, zdjęcia i blizny na palcach.
Jeszcze tylko 8 miesięcy i zaczynamy od nowa, bogatsi o masę wiedzy i doświadczenia. Już nie mogę sie doczekać, aż 15 maja 2016 skoro świt wystartujemy na nowo.
Pozdrawiam.
Użytkownik Nesta edytował ten post 20 wrzesień 2015 - 01:19