Skocz do zawartości

  •      Logowanie »   
  • Rejestracja

Witaj!

Zaloguj się lub Zarejestruj by otrzymać pełen dostęp do naszego forum.

Zdjęcie

Zabawne przygody wędkarskie


  • Zaloguj się, aby dodać odpowiedź
58 odpowiedzi w tym temacie

#41 OFFLINE   remek

remek

    Administrator

  • Administratorzy
  • 26625 postów
  • LokalizacjaWarszawa
  • Imię:Remek

Napisano 11 październik 2005 - 07:53

O Boże!!! Niesamowity test. Dzień uważam za bardzo przyjemnie rozpoczęty. Smaczek, czekam na następne!!!

pozdrawiam
Remek


#42 OFFLINE   HUNTER

HUNTER

    Forumowicz

  • +Forumowicze
  • PipPip
  • 256 postów
  • LokalizacjaWarszawa

Napisano 12 październik 2005 - 09:48

Moi dobrzy znajomi wybrali się kiedyś nad stawy by połowić karpie. Namawiali i mnie bym dolączył , ale znam ich to są ludzie łowiący tylko na gunt w sposób zarzucasz i polewaj. Nie wybrałem się, pojechali więc sami , pierwszą flaszkę (na głowę) obrócili już w autobusie. na miejsce przyjechali późną nocą ale mimo wszystko mieli zarzucić na noc zestawy.
Jak wymyślili tak zrobili zakrapiając solidnie.
Do rana nic nie brało nawet dzwoneczek jeden nie zadzwonił......
Jakież było ich zdziwienie gdy zrobiło się jasno, rano zobaczyli wędki prawidłowo zarzucone w....... kartoflisko a staw za plecami.
Tak to gorzałka w wielkich ilościach nie idzie do pary z połowami...
:lol: :lol: :lol: :lol: :lol: :lol:

#43 OFFLINE   Czez

Czez

    Forumowicz

  • +Forumowicze
  • PipPip
  • 281 postów
  • LokalizacjaWarszawa

Napisano 12 październik 2005 - 10:02

Jakież było ich zdziwienie gdy zrobiło się jasno, rano zobaczyli wędki prawidłowo zarzucone w....... kartoflisko a staw za plecami.
Tak to gorzałka w wielkich ilościach nie idzie do pary z połowami...
:lol: :lol: :lol: :lol: :lol: :lol:

Mnie opowiadano taki kawał (choć po tym co napisałeś może to wcale nie jest kawał :mellow: )
Zebranie koła PZW przed zawodami. Głos zabiera prezes.
- KOledzy, 2 lata temu zabraliśmy na zawody po 0,7 litra i po wyjściu z autobusu zgubiliśmy się i zamiast nad jezioro, gdzie odbywały się zawody, dotarliśmy nad jakąś rzeczkę, gdzie żadne zawody nie były rozgrywane...
- W zeszłym roku zabraliśmy po litrze i pomijając kwestię kilku połamanych wędek, po wyjściu z autobusu nie znaleźliśmy żadnej wody...
- Koledzy, musimy zdecyzdować co robimy w tym roku. Są jakieś propozycje?
Zgłasza się kolega Mietek.
- Koledzy, tym razem proponuję zabrać na zawody po 2 litry i w ogóle nie wychodzić z autobusu...


#44 OFFLINE   Smaczek

Smaczek

    Forumowicz

  • +Forumowicze
  • PipPip
  • 399 postów
  • LokalizacjaZielona Góra

Napisano 14 październik 2005 - 10:23

Scena trzecia (najprawdopodobniej ostatnia, o ile coś ciekawego mi się znów nie przypomni):
Tym razem niestety nie mogłem towarzyszyć Ryśkowi w wędkarskiej eskapadzie. Przygniotła mnie pierzyna. A może podczciwa szwagrzyna był zazdrosny o swoje ryby i mi po prostu czmychnął. Tym razem czas był jesienny, co na dużych jeziorach nieuchronnie wiąże się z gromadzeniem białorybu pod wszelkiego rodzaju pomostami i molami (warunek- musi być pod nimi trochę wody). Już dzień wcześniej Rycho sposobił się do polowania na niezwykle przebiegłą, kapryśną, waleczną, podczas holu potrafiącą wykorzystać najmniejszy błąd wędkarza i co tu dużo mówiąc po prostu wredną...... UKLEJĄ. Do jej połowu szwagier miał dryg (bez ogródek można rzec, że Bóg stworzył go do łowienia ukleji). Ale to nie było łowienie, a wręcz misterium. Wpierw trzy kilometry jazdy rowerem z przepuszczającym torpedem, ale wszystko po to by poleżeć na deskach. Określenie to nie ma bynajmniej nic wspólnego z boksem (choć po całym dniu spożywania plecakowych zapasów efekt jest z grubsza identyczny). Szwagier po prostu na pomocą wędki, która przejechana przez walec nabierała dopiero długości dozwolonej przez regulamin, łowił w szparach pomiędzy deskami leżąc na nich. Naprawdę dziwnie to wyglądało, ale pięknie zarazem (starożytny dyskobol to pikuś). No i połowom towarzyszył nieustannie tłusty kot, który zawsze czekał na dzisięcinę (jeden gość, który o niej zapomniał wyglądał jak Gołota po walce z Tysonem i też salwował się ucieczką). Wszystko to jednak pozostawało w swerze przypuszczeń (na miejscu nie byłem obecny), ale to był standard. W każdym badź razie, korzystam właśnie z gościny szwagierki, piję kawę, a na ten czas wpada Rycho zziajany. Krycha- tak ma na imię żona Rycha-szwagra- Dziś na obiad firkadele (mielone kotlety rybne, jak by ktoś nie wiedział) z ... (wiadomo) ukleji. Ale żeś ich nałapał- rzekłem, i wcale nie sugerowałem się grupością plecala, a raczej śladami potu pod pachami Rycha (każdy przecież wie, że łowienie ukleji ogólnie męczącym zajęciem jest). Jak Ty to wszystko poskrobiesz?- zadałem jedyne logiczne, w tym momencie, jak mi się wydawało pytanie. I tu w oczach Rycha pojawił sie mi dobrze znany szelmowski błysk. A mam taki nowy rewelacyjny sposób- to nie wróżyło nic dobrego. Rycho na środek kuchni wytaszczył starą i wysłużoną Franię (w tym przypadku pralka, a nie dmuchana lala). Wlał w nią 3 litry nieprzegotowanej wody i wrzucił do tego zawartość siatki. Załączył. Co, te ukleje jakieś brudne, że je pierzesz?- spytałem. Jakby Rycho miał na imię Rene (Hallo, hallo) to by powiedział- Ty głupia kobieto (ponadto musiał bym być kobietą), ale tylko popatrzył na mnie z niemałą żenadą. Nic się nie znasz, będę je skrobał- odparł tylko. Na wskutek ruchu wirowego i tarcia występującego pomiędzy, posiadającymi różną prędkość kątową, stykającymi się uklejami, ich słabo osadzona łuska winna oddzielać się od reszty ciała- tak mniej więcej w technicznym żargonie brzmi to co Rycho starał mi się wytłumaczyć. Prawda, że genialne!! Ale cóż to, po pięciu minutach wirania, zamiast tego uklejom zrobiło jakby niedobrze (ale póki co nie wymiotowały, mimo tej darmowej karuzeli), a oddzielonych łusek jak na lekarstwo. A może wrzuć do środka pumeks- zaproponowałem. Rycha nie trzeba było długo podpuszczać, jak poradziłem tak zrobił. Pięć minut dziwnych dźwięków wydobywających się z pralki, a efekt... szkoda gadać. Zniesmaczony Rycho dał odbój, wyłączył pralkę, zebrał ukleje i z mizerną ochotą zabrał się do tradycyjnych sposobów skrobania. Wtedy było już wiadomo, że kotlety mogą być najszybciej na kolację (ewentualnie z obcjom śniadania). Krycha zobaczywszy manianę zaistniałą wewnątrz pralki skomentowała to krótko- Stary a głupi, tylko mi żeś roboty zrobił (pomijając zarysowania pralki od pumeksu). I właśnie zobaczywszy te zarysowania zacząłem wycofywać się na z góry upatrzone pozycje, co by i mi się nie oberwało. A kiedy już byłem w odległości, którą uznałem za bezpieczną, to sobie tak pomyślałem- Dobrze, że Rychowi zepsuł się automat, bo jak by ustawił program z wirowaniem, to gotowe do smażenia (może nie tak bardzo foremne) kotlety z pralki wyciągał :mellow: .

#45 OFFLINE   pitt

pitt

    Jadę na ryby ... na zawsze

  • +Forumowicze
  • PipPipPipPip
  • 9353 postów

Napisano 14 październik 2005 - 12:18

@smaczek, miod!

taaa ... pralka automatyczna to straszna 'waffe' hehehe ... mala dygresja, frikadelle to w zasadzie kotlet z miesa mielonego, bez roznicy jakiego pochodzenia

jak w 1989 roku na intensywny kurs niemieckiego chodzilem, w niemczech notabene, to byl w tez w naszej grupie poczciwy 'staruszek' z kazachstanu, opowiadal to i owo, no a my lezelismy, jak to stado baranow z choroba Creutzfeldta-Jakoba (http://pl.wikipedia....tzfeldta-Jakoba), wyjac ze szczescia na podlodze ...

szczytem byla historia, malo wedkarska, jak to chlopaki bimber w pralce automatycznej pedzli, historii juz dokladnie nie pamietam i przytaczac nie bede, ale dawka smiechu byla smiertelna

#46 OFFLINE   phalacrocorax

phalacrocorax

    Zaawansowany

  • +Forumowicze
  • PipPipPip
  • 794 postów
  • LokalizacjaDziekanów Leśny

Napisano 14 październik 2005 - 17:00

@Smaczek... niech Ci się coś jeszcze przypomni... pliiiiss. Rewelacja
@Pitt - chyba coś w tym musi być bo kolega opowiadał mi jak to u niego (jakaś tam wieś - nie pamiętam nazwy) pędzili bimber w nieśmiertelnej pralce Frani.
pozdrawiam

#47 OFFLINE   Smaczek

Smaczek

    Forumowicz

  • +Forumowicze
  • PipPip
  • 399 postów
  • LokalizacjaZielona Góra

Napisano 17 październik 2005 - 10:13

Może i to nie jest jakaś śmieszna historia, ale dość ciekawa. Ze dwa tygle temu wędkowałem na Oderce i (cudem jakimś) udało mi się złowić szczupłego (77 cm). Jako, że mam taka zasadę, że z Odry nie zabieram szczupłych to go wypuściłem. W ostatnią sobotę wybraliśmy sie z Kuzynem i jeszcze jednym kolegą w te same okolice Odry na korespondencyjne zawody (z uczestnikami forumowego zlotu). Znów ta sama główka co dwa tygodnie temu. Mam branko i po niezbyt długim, ale emocjonującym holu podciągam do brzegu szczupaka. Ładny- skomentował Kuzyn. Ja już chyba skąś znam tego zębatego- skwitowałem. Wyciągamy miarkę i ... znowu 77cm. Dwieście procent ten sam szczubełek. I znowu dał się oszukać na taką samą przynętę, aczkolwiek w tzw. międzyczasie przemieścił się około 10m.
Naprawdę warto darować ładnej rybce życie (już drugi raz z kolei). Od soboty nucę sobie pod nosem- Znamy się tylko z widzenia.

#48 OFFLINE   remek

remek

    Administrator

  • Administratorzy
  • 26625 postów
  • LokalizacjaWarszawa
  • Imię:Remek

Napisano 18 październik 2005 - 07:54

Dobre, jak zwykle :D Dobre na początek dnia ....
Smaczek, słyszałem, że jerkujesz jak profesjonalista- w Z.G. to widzę, że się szykuje duet - ITO & Kanamori :D

Pozdrawiam
Remek

#49 OFFLINE   Smaczek

Smaczek

    Forumowicz

  • +Forumowicze
  • PipPip
  • 399 postów
  • LokalizacjaZielona Góra

Napisano 18 październik 2005 - 08:03

Remku, jeśli chodzi o jerkowanie, to ja nie mam dużego doświadczenia (podobnie jak w pisaniu historyjek), bo ledwie w tym roku zacząłem. Ale zabawa jest przednia i z całą pewnością ta metoda pozostanie jedną z moich ulubionych. Czekamy z Kuzynem na Twój przyjazd co by zrobić malutki rekonesansik i kantor myśli i wrażeń. Poza tym cieszę się bardzo, że zlot Wam się udał znakomicie (poza jak zawsze rybami). Pozdrawiam wszystkich bardzo serdecznie.

#50 OFFLINE   Smaczek

Smaczek

    Forumowicz

  • +Forumowicze
  • PipPip
  • 399 postów
  • LokalizacjaZielona Góra

Napisano 18 październik 2005 - 08:05

A zabawnych (chyba) historyjek, to chyba jeszcze kilka uda mi się skrobnąć :lol: !!

#51 OFFLINE   Smaczek

Smaczek

    Forumowicz

  • +Forumowicze
  • PipPip
  • 399 postów
  • LokalizacjaZielona Góra

Napisano 21 październik 2005 - 10:12

Telefon od przyjaciela- Jedziemy na nockę, na karpie. Dla mnie, zaprzysięgłego spinningisty, to zabrzmiało prawie jak profanacja, ale ze względu na dwuosobową ekipę, która mnie zapraszała (propozycja z cyklu- nie do odrzucenia) nawet się ucieszyłem. Takich dwóch jak nas trzech to nie ma ani jednego. W końcu w jeziorku wktórym mieliśmy łowić są też szczubełki. Tak więc oni swoje, a ja swoje. No to zacząłem pakowanie. Miałem jechać autobusem MZK, a że mój pies nie cierpi kagańca, próbowałem go spakować do plecaka (i przy okazji zaoszczędzić na bilecie). Proszę mi wierzyć lub nie, ale pies rasy bokser nie mieści się, nawet po opróżnieniu z przynęt, do normalnych rozmiarów wędkarskiego plecaka. No cóż, on musiał przeboleć podróż w kagańcu, a ja (co było znacznie bardziej bolesne) wykupienie na niego całego biletu. Całe szczęście podróż trwała niespełna trzy psie pierdnięcia (z tego powodu pomimo zaduchu mieliśmy sporo wolnej przestrzeni). Trzeba przyznać, że ekwipunek spinningisty stanowi jedynie ułamek procenta ekwipunku karpiarza. Z moimi kolegami mogłem się jedynie równać w ... ilości zabranego piwka (znowu po rybkach musiałem przyszywać szelki w plecaku). W końcu znaleźliśmy się nad wodą. Wędkowanie w zasadzie zaczeliśmy w tym samym czasie, bo o ile kolesią dość dużo czasu zabrało rozkładanie całego bajzelku, ja w tym czasie musiałem zmęczyć swojego śliniaka, który tak upodobał sobie mojego Slidera, że koniecznie chciał go aportować. W końcu, kiedy psisko najwyraźniej opadło z sił i uwaliło się w trawie jak świnia po wiadrze melasy ja zacząłem czesać. A że były to moje początki Sliderzenia, to też święcie przekonany iż tak dużej przynęty szczupak nie połknie w taki sposób, co by zaistniała możliwość obcinki pleciony, łowiłem bez przyponu. No i ... pierwsze branie- pierwsze zdziwienie. A jednak. Ale co tu szaty rozdzierać, miałem jeszcze zapas. Tym razem kierując się niemałym doświadczeniem zapodałem wolfram. Kiedy tak podziwiałem poetyczność łowienia na jerka, ni stąd ni z owąd, metr od brzegu wypierdaszczył mi szczubełek. A, że nawyki mam sandaczowe i zacięcie dość mocne, szczupły pięknym lobem wylądował na brzegu. Po zmierzeniu nawet cieszyłem się z tak mocarnego zacięcia (szczupaczek po zacięciu miał 47cm, przed pewnikiem brakowało mu trochę do wymiaru). I trochę mi wstyd przyznać, że go wabrałem (bo był obiecany). Zresztą trochę mnie to zdrowia kosztowało, bo śliniak wyszedł z założenia, że co w wodzie to moje, a co na brzegu to jego. Po chwili konsternacja, na ryby wybrało się trzech chłopa, a nikt nie wziął siatki. A tu lato, gorąco, dwanaście godzin siedzenia. Jak nic (jak to mówił Pawlak)- raz, dwa by się zmarnował (szczupak). Od czego w końcu stare, indiańskie sposoby. Szczubełka oprawiłem, do reklamówki, w ziemi dół wyrezałem, pochowałem, a na końcu kopczym mały usypałem (bez znaku krzyża). Ja zadowolony i spełniony niejako, zacząłem z kolegami przeprowadzać fortyfikację (nie chodzi tu bynajmniej o jakoweś roboty ziemne, ale o spożywanie prześlicznej urody wyrobu Browaru Łomża- Fort). Wkrótce okazało się, że Fort jest nie do zdobycia, nawet po ciemku. Każdy wie, że czekanie na branie karpia ogólnie męczące jest, jak żona po ślubie, tak więc każdego z osobna, tak to utrudziło, że rozmowy zastąpił odgłos chrapania. Jedno mnie tylko zdziwiło, że w takim karpiowym klimacie to albo człowiek zaczyna chodzić na podobieństwo psa, albo odwrotnie. Mnie to nawet trawa w plecy uderzyła, bezczelna. Popadaliśmy 20m od wędek normalnie jak kawki po ptasiej grypie, ale jak się okazało pozornie. Bo kiedy tylko rozległ się dźwięk brzęczyka (taki se karpiowy sygnalizator naśladujący kaczora, któremu stanął w wodzie i nie wie co z tym zrobić) wszyscy stanęli na nogi (jak bym powiedział, że na równe to bym skłamał). Cóż z tego, skoro człowiek wyrwany ze snu głębokiego przejawia kompletny brak orientacji. Kolesie (właściciele zarzuconych wędek) rzucili się biegiem. Jeden w kierunku lasu, drugi w kierunku sklepu (i ten pomysł znacznie bardziej przypadł mi do gustu. I tak dobrze, że nie biegli na skróty przez wodę. Następnie przyszło opamiętanie, ale okazało się, że zbyt późno, bo o ile karp był w stanie ściągnąć wędkę z podbórki to już przez nadbrzeżne zielska nie (i całe szczęście). Później były Gorzkie Żale i wyrywanie włosów (nie tylko z głowy, ale i pod pachami). Już wtedy doszedłem do przekonania, że to całe karpiowanie nie dla mnie. Rankiem to już sam nie wiem, czy mi bardziej zimno było, czy się pić chciało (co tam zaraz tylko mi). Mały problem, przecież wody wokół dostatek. Szkoda, że jeziorko malutkie i się do woli napić nie mogliśmy. I cedziliśmy przez te zęby co by jakaś pijawka do przełyku nie wleciała. I cud stał się wtedy. Branie numer 2. Kolo sprint do wędki, przycinka i siedzi. Ósemka, ocenił fachowym okiem po odjeździe. Karp parł z całych sił, kolo też, co nimałym smrodem skutkowało (ale na dworze dupa przecież może). Wyjechało z kołowrotka 50m i karpiszon stanął. Kolo kombinuje jek koń pod górkę i nic sobie z tego wredne rybsko nie robi. Koncept mu się najwyraźniej skończył i rzecze do mnie jako najbardziej w wędkarskich bojach zaprawionego (no, może nie w karpiowych), że w tym przypadku to jakieś niekonwencjonalne podejście niezbędnie konieczne, co bym wędkę od niego przejął. Tylko ostrożnie- powiedział. No to ustawiłem się brzydko mówiąc od jego strony dupy i objąłem go by wędkę chwycić. Koleś zchylać się zaczął przede mną, żeby z objęć mych się uwolnić. Z daleka musiało to dość dziwnie wyglądać, bo coś wędkarze zaczęli przecząco głowami poruszać i pluć osobno, jak by do jakiegoś stosunku homo dochodziło. Fakt, że przekazywaniu wędki niejednoznaczne odgłosy towarzyszyły, ale żeby zaraz człek porządny o seksie na rybach myślał!! A kiedy już miałem pełnie władzy nad kijem to dopiero był czad. Pompowanie- nic, pukanie w kij palcem- nic , głową- guz na czole (czylki dalej nic), granie na żyłce jak na maldolinie- nic, jak na gitarze- jak wyżej. Grzywkę sobie tylko rozczochrałem, a efekt żaden (choć wydawało mi się jakby coś tam się lekko poddawało). W końcu i ja dałem za wygraną (pomyślałem wtedy, że jednak łowienie karpi dla mnie zbyt trudne, bo ryba piekielnie nieczuła (jak żona), niewdzięczna(jak praca) i przebiegła (jak 100m Kratochwilowa)). Na to bierze do ręki kija trzeci kolo (chyba żal mu się mnie zrobiło), szarpie dwa razy i mówi- Karpia już nie ma, to tylko zaczep. Pociągnął na chama i wyholował ... dwumetrowy kołek. A to żem pasjonującą walkę stoczył- pomyślałem, ale tak to jest jak się ma takie czucie w rękach jak ja (po nocce oczywiście). Okazało się, że karpiszon oczywiście był, ale owinął żyłkę wokół koła i szczęśliwie dla niego haczyk mu wyskoczył. A ja droczyłem się z kołkiem równe dziesięć minut (a kolesie mało co się nie posikali). Jak by mało było nieszczęść, to nad ranem okazało się również, że kopiec nad naturalną lodówką został zdeptany. Zryłem chyba ze dwa ary nim natrafiłem na zwłoki szczubełka, a jak się później okazało, pomysły był trochę chybiony, bo po usmażeniu strasznie coś mi w zębach zgrzytało (kompletnie nie mam pojęcia dlaczego). Ale coż, teraz ja obmyślam chytry plan zemsty, zabiorę chłopaków-cwaniaków na odrzańskie sandały i dam im trochę dziesięciokilowe kamyki w warkoszu poholować. Ale będzie jazda. :lol:

#52 OFFLINE   siudak

siudak

    Forumowicz

  • +Forumowicze
  • PipPip
  • 195 postów
  • LokalizacjaWejherowo

Napisano 21 październik 2005 - 13:58

@smaczek
umiesz poprawić humor :mellow: ten dzień będzie jeszcze udany.



#53 OFFLINE   Smaczek

Smaczek

    Forumowicz

  • +Forumowicze
  • PipPip
  • 399 postów
  • LokalizacjaZielona Góra

Napisano 09 grudzień 2005 - 13:51

Pozwoliłem sobie odkurzyć wątek powiastką, która nawet nie wiem czy jest zabawna, ale co mi tam.

Koniec lat 80-tych. To były czasy. Nieodzownym rekwizytem wędkarza siedzącego nad Odrą była klamerka ... na nosie. „Przyjemny” zapach mazutu roztaczał się wszędzie. Już lepiej było wąchać się pod pachami (niestety ta opcja odpadała, bo wiadomo, że w tym przypadku pozycja głowy nie pozwala na efektowne wędkowanie) niż te aromaty. Ale za to ryby były!! Wybór łapania nocą zdawał się być jak najbardziej racjonalny (logika: noc-> brak słońca-> brak parowania-> mniejszy smród). No to hajda na nockę. Oczywiście na znieczulenie zapachowe wzięliśmy z kolegą małe „co nieco” (i nie był to wcale miodek). Wędki, motor i naprzód. Po drodze jeszcze tylko mały posiłek złożony w głównej mierze z komarów i innych owadów (fatum uśmiechniętego motocyklisty) i woda (brak w tym miejscu błędu). Oczywiście jak przystało na prawdziwych traperów rozpoczęliśmy od zbierania chrustu (wcale nie z myślą o zimie). Męcząca praca jak każda inna, tak więc robiliśmy częste przerwy na „uzupełnianie” płynów. Woda w rzece była dość wysoka i powylewała na łąki, a że zbiórkę drewna wykonywałem w obuwiu sportowym (pamiętam- firma „Sofix”- buty prosto z wtryskarki- plastiki) jeden nieopatrzny ruch (a raczej krok) i się lekko skąpałem. Miało to mieć w przyszłości dość brzemienne skutki, ale po kolei. Szybko w ruch poszły wędki (gruntówki),a my dalej rozpalać ognisko i coś zeźreć. Mniej więcej w tym samym czasie na horyzoncie pojawiły się ciężkie chmury (kaliber 55). Ale przecież takich chmur to by się wystraszyły tylko leszcze (odmiana lądowa). Twardym trza być nie mniendtkim. A że na główce leżał ogromny pień drzewa nie obawialiśmy się o rychłe „wyjście” ogrzewania (przynajmniej tego, bo innych rzeczy niezbędnych wędkarzowi na nocce powoli i sukcesywnie jakoby zaczęło brakować- nie mówię wcale o rosówkach). Każdemu znane jest chyba pojęcie „ciszy przed burzą”. I to właśnie była ta chwila. Niestety ryby też dostosowały się do nastroju i miały nas wyraźnie w pobliżu płetwy odbytowej. Korzystając z małej luki w jakże „napiętym” rozkładzie zajęć postanowiłem ściągnąć pomoczonego buta i poddać go intensywnemu suszeniu. Moment wybrałem rozmyślnie. Nie było wiatru, co wyraźnie ograniczało pole rażenia dwuśmierdziana skarpetnego (wiadomo jak pachnie nylonowa, mokra skarpeta wyciągnięta z plastikowego buta). Czynność wykonywałem szybko, sprawnie i z rozmachem. Z jednej strony każdy, nawet najmniejszy podmuch wiatru mógł spowodować przemieszczenie „toksycznej” chmury nad pobliskie wioski, co z kolei mogło skutkować epidemią gorszą od nieznanej ówczas „ptasiej grypy”. Z drugiej, jeden niepewny krok a najmniejszy palec u nogi zanurzony w rzece to pewne śnięcie ryb i innych organizmów wodnych w Odrze aż do Szczecina, istna bomba ekologiczna (mazut to przy tym pikuś). Świadomy odpowiedzialności jaka na mnie spoczywa wyprałem nogę i umyłem skarpetę (czy jakoś na odwrót) w pobliskiej kałuży, czym w stopniu najwyższym przyczyniłem się do wyginięcia całej koloni dafnii w niej wcześniej występujących. Jeszcze tylko małe przesuszenie skarpetki na zasadzie udawania „wiertolotu” płukanie buta (oczywiście też w „znajomej” kałuży), płukanie gardła (a raczej dezynfekcja) i rozpoczęliśmy prawdziwe „łowy”. Mój kolega wyglądał na trochę zamulonego, ale w sumie jak miał wyglądać po spotkaniu z „czarem onuc” (w końcu otarł się o śmierć). Ledwie zaczęliśmy dokładniej przyglądać się co dzieje się (a raczej dlaczego nic się nie dzieje) z naszymi wędkami kiedy ma łeb mój durny spadła pierwsza kropla deszczu. Z początku łudziłem się, że to wytwór przemiany materii jakiegoś ptaszka, że się to przyklepie i na tym się skończy. Prawda była okrutna. To była kropla deszcz- Niechybnie czekało nas przeżycie burzy nad wodą. Jako, że pień rozpalił się na dobre postanowiłem skorzystać ze sposobności i dokonać przyśpieszonego (a nóż zdążę przed burzą) suszenia buta i skarpety. W tym celu umieściłem oba fanty na pniu w bezpiecznej- tylko mi się tak wydawało- odległości. Zapomniałem o jeszcze jednym, nader istotnym szczególe, mianowicie o komarach, które cięły jak nigdy przedtem i nigdy potem (oczywiście najchętniej w moją Achillesową „stopę”). Naszą bronią (zarówno przed deszczem jak i komarami) miała być wojskowa pałatka. Skromnie- prawda? I do takiego wniosku też żeśmy wtedy doszli. Ale skoro się nie ma co się lubi to ... . Miejsce gdzie mięliśmy „polegnąć” wybraliśmy- jak by się zdawać mogło- bardzo starannie. I blisko ogniska i blisko wędek. Sto na sto w przedsięwzięciach logistycznych. Uwaliliśmy się w końcu, nakryliśmy pałatką (oczywiście moja bosa stopa z wiadomych względów- co byśmy się nie podusili- musiała wystawać na zewnątrz) i czekaliśmy na dalszy rozwój wydarzeń. Komary nam już nie dokuczały (jedynie mojej nodze) a i dźwięk kropel spadających na pałatkę miast na nasze głowy też już nas zbytnio nie trwożył. Grzmiało, padało, wiatr się lekki zerwał i z tym wszystkim było mi już naprawdę dobrze , bo padający deszcz koił moje rany po ukąszeniach (cały czas mowa o wystającej spod pałatki mojej stopie). W nosie miałem „suszące” się „na pniu”: buta i skarpetę- parę nierozłączną (prawie jak: Sodoma i Gomora). Bajdurzyliśmy dość długo tak „zakonserwowani”, deszcz dalej padał, ryby nie brały. Sielanka.
W końcu sen nas zmorzył ().
Przebudziłem się w nocy, tylko na chwilę. W głębi duszy przekląłem konstatując właśnie zastany stan rzeczy: „Ku..., nie dość, że dupa cała mokra to się jeszcze na jakimś kołku uwaliłem”. Jednakże najmniejsze nawet ruchy nie były niczym racjonalnym, gdyż powodowały zlatywanie ogromnych mas wody z pałatki do ... dołka w którym spaliśmy (logistycy w mordę jeża). Nawet nie było jak tego „kołka” spod grzbietu wyciągnąć. Cóż, perspektywa obolałych gnatów bardziej do mnie przemawiała od pomoczenia czegoś więcej jak tylnej, przeznaczonej do siedzenia i nie tylko, części ciała. Padało nadal. Co było robić- tylko spać.
Ranek. Czy mógł nas zaskoczyć? Ogromnymi rybami na wędkach? Nie. Mokrym tyłkiem i bólem kręgosłupa? Nie w moim przypadku, bo o tym to ja już w nocy wiedziałem. Jest jeden pozytyw- brak deszczu. Wstałem z „wyra”. Pierwsze co, to zemszczę się na tym kołku i go (wiadomo co). Namacałem go (w końcu jeszcze dobrze nie otworzyłem oczu), przygotowanie do rwania, rwanie i ... grymas bólu pojawia się na wyrwanej ze snu twarzy kolegi. „Chcesz mi rękę urwać? Zwariowałeś”. Nawet nie próbowałem odpowiadać. Kołek okazał się ręką kolesia. Pierwsze swoje kroki (kulawe poniekąd, z powodu braku kompletu obuwia) poczyniłem w stronę tlącego się jeszcze pniaka. To co zobaczyłem nie nastroiło mnie optymistycznie. But i owszem, suchy był, ale kształtem bardziej przypominał płetwę do nurkowania (choć swymi rozmiarami znacznie ją przewyższał). Stopiony plastik „ładnie” opasał cały pień. O dziwo „nietknięte” zostały sznurówki (marne pocieszenie, bo z samych sznurówek to nawet sandałów nie skleci sam McGiver). Skarpety- prawie kompletne, bez palców ino- takie bezrozmiarówki się poczyniły. I kiedy już stopa ma odziana była w oryginalne połączenie skarpety z wentylatorem kątem oka dostrzegłem dziwne ruchy mojego kolegi. Ten, miast prawą rękę zwyczajnie do góry podnosić, czynił to ... drugą ręką. Jako, że wpierw musiał ciśnienie napierającego na ścianki pęcherza moczu obniżyć (lewą ręką na dodatek) ledwie tę niewątpliwie krępującą czynność skończywszy zaczął głośno lamentować- Nie mam czucia w ręce, nic nie czuję. Jak by nic nie czuł to by się zlał w pory- pomyślałem, ale w tej samej chwili przypomniał mi się „kołek”. Fakt faktem, prawa ręka kolesia dziwnie blada była, a podniesiona do jakiejkolwiek innej od zwisu pozycji niechybnie opadała jak (no tu może bez porównań). Skutek niedokrwienia- stwierdził winowajca takiego stanu rzeczy, czyli JA SMACZEK. W końcu nie chwaląc się jam to kilka godzin wytrwale i w niemałych boleściach na niej przeleżałem, to jakim cudem ma ona teraz normalnie funkcjonować? Ni ma prawa. Ja to doskonale rozumie, ale weź to wytłumacz koledze (z niedowładem, kto wie czy tylko ręki?- żartowałem). Trochę nam się wtedy nie do śmiechu zrobiło. W sumie to po dobrej godzinie zabiegów wszelakich (masaże, bicze szkockie, rezanie witkami wierzbowymi, maczanie w krowim gównie, próby amputacji (nieudane na szczęście), itd., itd) ręka kolegi zaczęła wracać do formy. Ku naszej wspólnej uciesze (w końcu musiał bym dwa razy więcej wędek sam zwijać)! Szybkie zwijanko z rana (na 8.00 szliśmy do szkoły) i pędzimy na motorze do domciu. Po drodze musiałem się jeszcze tylko trochę wstydu najeść, bo ludzie jakoś mnie nazbyt często palcami wytykali wybuchając przy tym śmiechem. Do dziś nie wiem dlaczego. Przecież widok dwóch dorosłych ludzi, jadących na motocyklu, z których jeden na podobieństwo Freda Flinstona podczas jazdy paluchy u nogi pokazuje, a drugiemu mało co prawa, lekko bezwładna ręka omalże co się w szprychy nie wkręca nie jest chyba niczym nadzwyczajnym. Nieprawdaż?
;)

#54 OFFLINE   mifek

mifek

    SUM

  • +Forumowicze
  • PipPipPipPipPip
  • 11308 postów
  • LokalizacjaWioska Z Tramwajami
  • Imię:Rafał
  • Nazwisko:...znane...

Napisano 09 grudzień 2005 - 14:21

:mellow:

#55 OFFLINE   phalacrocorax

phalacrocorax

    Zaawansowany

  • +Forumowicze
  • PipPipPip
  • 794 postów
  • LokalizacjaDziekanów Leśny

Napisano 09 grudzień 2005 - 22:25

O kurde! :lol: :lol: Smaczek... brakowało mi tego. :lol: :lol: Teraz mnie wszystkie mięśnie brzucha bolą. :lol: :lol: :lol: Jak dla mnie to jesteś mistrzem w tej dziedzinie.

#56 OFFLINE   remek

remek

    Administrator

  • Administratorzy
  • 26625 postów
  • LokalizacjaWarszawa
  • Imię:Remek

Napisano 10 grudzień 2005 - 16:30

Łzy w oczach, a wszyscy dookoła patrzą na mnie i mówią ... idiota ... do komputera się śmieje ... do łez .... Smaczek, książkę napisz. Trzy opowiadania już są ... jeszcze trzy i możesz wydawać. Uwielbiam taki styl. Dlatego, pisz, pisz ....

:lol: :mellow: :lol: :lol: :mellow: :lol: :lol: :mellow: :lol: :lol: :mellow: :lol: :lol: :mellow: :lol:
Pozdrawiam
Remek


#57 OFFLINE   rognis_oko

rognis_oko

    Zaawansowany

  • Forumowicze
  • PipPipPip
  • 3395 postów
  • LokalizacjaWarszawa

Napisano 10 grudzień 2005 - 19:21

Hahahha :mellow: :mellow: :lol:
Uśmiałem się do łez! Dobre.

@Smaczek, te twoje opowiadania to mistrzostwo świata. :mellow:

#58 OFFLINE   rocky

rocky

    Zaawansowany

  • +Forumowicze
  • PipPipPip
  • 730 postów
  • LokalizacjaStarogard Gdański

Napisano 15 grudzień 2005 - 23:14

:lol: :lol: :lol: :lol: :lol: :lol: :lol: :lol:
Przy czytaniu tej opowieści wystąpiły u mnie gwałtowne zaburzenia oddechowe.Na szczęście mam silny organizm i jakoś sobie poradzę, choć póżne powkłania są nie do przewidzenia.
Nie,nie Smaczek,nie wydawaj książki bo nasze biedne szpitale nie nie udżwigną ciężaru nowej nieznanej epidemii Śmiechotitis acuta.A ja dyżury wolę mieć spokojne,jak teraz kiedy mogę sobie poczytać ciekwe historyjki jednego niepowtarzalnego gostka...

:mellow: :mellow: :mellow:

#59 OFFLINE   kuzyn

kuzyn

    Forumowicz

  • +Forumowicze
  • PipPip
  • 270 postów
  • LokalizacjaZielona Góra

Napisano 16 grudzień 2005 - 08:51

@Smaczek

...dobre! Może zabierz Rycha na cienki lód :lol:




Użytkownicy przeglądający ten temat: 0

0 użytkowników, 0 gości, 0 anonimowych