Posted 10 October 2005 - 12:03
Scena druga:
Przy wyjazdach ze szwagrami na nocki to się nawet plagi egipskie nie umywają (wszystkie na raz). I tak właśnie było tym razem. Ale po kolei. Wyjazd był zwyczajnym spontanem. A siedzieliśmy sobie na ławeczce i dłubaliśmy w nosach (każdy w swoim). A może tak na nockę na rybki?- ktoś tam zaproponował. Każdy poprzeszukiwał kieszenie czy aby warto było jechać. Pakowanie trwało wieki, ale wyjazd zapowiadał się imponująco. Wiadomo, jak czterech szwagrów jedzie na ryby to będzie się działo. Jeszcze tylko trzeba było odwiedzić po drodze dwanaście sklepów nie stereopolowych i pędziliśmy już w stronę Oderki. Ciasnota wewnątrz aura panowała straszna, ale humory dopisywały. Jako, że najdalej jest zawsze skrótami, taką drogę też obraliśmy. Szwagier który prowadził auto zna tylko dwa położenia pedału gazu: ON i OFF. Nie muszę piasać które z nich stosował, powiem tylko, że siedząc z tyłu wiedziałem podczas całej podróży tylko dwie rzecz: niebo i leśną drogę (góra-dół). Wiadomo, auto podskakiwało jak ukleja goniona przez rapę, mało choroby lokomocyjnej nie dostałem. Nawet napić się nie można było, bo człowiek więcej rozlewał. Uff. W końcu na miejscu (przynajmniej tak mi się wydawało). Ale jak ludzie potrafią być leniwi. Po co nosić cały sprzęt 20 metrów jak można autem na główkę wjechać. Ale tu Zonk! Oczywiście zakopaliśmy się w piachu i nawet pchanie auta nie poskutkowało. No to dalej lewarek i podnosimy auto. Ale lewarek stary był i się nie tylko psychicznie załamał. No tak, mogliśmy chociaż wcześniej powyciągać manele ze środka, ale po co?. Auto było tak obciążone, że widok tylnych kół mógł błędnie świadczyć, że jest to Cytryna MX. Ale od czego jest w końcu nieoceniony (znany Wam już chyba) Rycho. Na wagę go, na wagę!- krzyknął nasz Pomysłowy Dobromir i za maczetę i wycinać żerdkę (ulubione jego zajęcie). Następnie żerdkę nie wiedzieć czego pod próg i auto do góry. To oczywiście mały pikuś, że próg pogięty jak jak wędzisko na zaczepie. Na wojnie straty jakieś muszą być pocieszał Rycho innego szwagra, który na swoje nieszczęście był właścicielem na razie lekko sfatygowanego auta. Ważne, że uwolniliśmy się od piasków pustyni. Niestety w tak zwanym międzyczasie zrobiło się już dość późno i lekko ciemnawo. Teraz w szaleńczym tempie rozpoczęliśmy rozwijanie sprzętów. Ja z Rychem na jednej główce, pozostali na innej. Zanim wędki uzbroiliśmy w rosówy ciemna noc już była. Rycho zarzucał z prądem (z wodą), aż że w czasie drogi tak się prawie wszystkie wędki nam splątały, że została mu do dyspozycji tylko jedna. I zarzucił, czego skutkiem był bardzo dziwny plusk bardziej przypominający chlupot polującego bolka niż wpad do wody zestawu gruntowego. Brań jakoś z początku nie było, tak więc spokojnie zabraliśmy się za konsumpcję. Zebraliśmy się wszyscy na naszej główce i czas nam mijał bardzo przyjemnie na opowieściach o rybach i nie tylko. A ryby, cóż, nie brały węgorze nie brały sumy i w ogóle żadne ryby wymieniane w Atlasie Ryb Słodkowodnych też nie chciały brać. Z małym jednak wyjątkiem- Rychem. Dzwonek na wędce Rycha co chwila wydawał z siebie jakieś dźwięki. Z początku podejrzewaliśmy nietoperze, ale jakość tego dnia im też nie chciało się latać, więc tę ewentualność należało wykluczyć. Nie mniej jednak brania były bardzo dziwne, takie pojedyńcze skubnięcia, że nawet nie było co zacinać. Już się nawet zaczęliśmy doszukiwać jakiegoś związku przyczynowo-skutkowego pomiędzy naszym niezbyt cichym zachowaniem, a brakiem brań, ale w końcu Rychowi dłubały. A musicie wiedzieć, że jak Rycho zarzucił to ściągał dopiero jak mu jakaś ryba do wody wędkę wciągała, albo dopiero nad ranem. Pierwsza okoliczność nie zachodziła, a druga była póki co dość odległa w czasie. Oj, męczące ogólnie jest te nocne czytelnictwo, a że rybki też nie chciały współpracować to nam szwagry posnęły. Na placu boju pozostałem jedynie ja i .... Rycho rzecz jasna. W końcu i jemu zaczęło się nudzić, zaczął więc kombinować jaki tu numer wyciąć. A fantazja u niego ułańska. Zaraz im powiążę sznurówki do kupy- powiedział pokazując na śpiących. W gumowcach? To będzie trudne, ale w końcu nie taki rzeczy się ze szwagrem robiło. Pomysł spełzł jednak na niczym. Za chwilę targa Rycho dość znacznych rozmiarów kamień główkowy. Nawet nie pytałem po co. I położył ten kamień na klatę śpiącemu szwagrowi i czeka na efektu. Z początku jakby nie było żadnej różnicy, ale później przygnieciony zaczął mieć coraz większą zadyszkę. Ja sam zacząłem już się pożądnie niepokoić i uwolniłem szwagra od balastu, a Rychowi udzieliłem słownej reprymendy- Nie ma w końcu dziś takiego wiatru co byś go taką pierzynką przykrywał. Oczywiście byłem świadom, że się na mnie za to zemści. Wkrótce i mnie sen zmorzył. Kiedy się obudziłem zaczęło już świtać. Chciałem posprawdzać wędki, ale nie było co sprawdzać, bo Rycho w podzięce poobcinał mi zestawy (do tego się już przyzwyczaiłem). Taki żart (jak dla kogo). No to daliej budzić wszystkich szwagrów. Pierwszy wstał przygnieciony i po razu do mnie rzecze: Wiesz jaki dziwny sen dziś w nocy miałem? Facet gonił mnie spychaczem po mieści. Uciekałem mu tak długo, aż wpadłem w jakąs ślepą uliczkę, z murem tak wysokim, że go nie mogłem przeskoczyć i gość najnormalniej w świecie podniósł łychę i ją mi do klaty i do muru przyciska. Już myślałem że mnie zadusi, ale odpuścił. Taki był realistyczny ten mój sen, że mnie nawet trochę klata boli. Nawet nie próbowałem go uświadamiać jakie były tego prawdziwe przyczyny. Wtem rozległ się głos Rycha: Kur..., cała nocka na marne. Ale z niego Kolumb, pomyślałem, siatka zupełnie pusta, żadnej adrenalinki, pewnie że zmarnowana. Ale Rychowi nie o to chodziło. Okazało się, że swoją gruntówkę zarzucił na piaszczystą łachę a nie do wody. Stąd ten dziwny odgłos po jego rzucie (zsynchronizował sie przypadkiem z jakimś polującym na płyciźnie bolkiem). A w rosówę to mu chyba jakieś ptaki dziubały (póki była) i stąd te branka dziwne poniekąd. Dobrze, że żaden skutecznie nie przyatakował, bo wpierw by się Rycho zdziwił jak by mu ryba górą chodziła (musiał by się plecami do podłoża przykleić co by w miarę normalny hol uskuteczniać), a później jakie by było zdziwienie ptaszyska, jakby gębę Rycha zobaczył. Mógł by tego nie przeżyć (ptak oczywiście). Tak więc, ze swoimi poobgryzanymi zestawami, w porównaniu do szwagrów wypadłem całkiem blado. Bo cóż to jest w porównaniu z np bolącą klatą.
Szwagry to potęga.
PS. Jak pisałem, że auto było lekko zdezolowane, to zrobiłem to umyślnie, bo okazało się nad ranen, iż przy okazj rozpróła się w nim miska olejowa, czego wcześniej nie zauważyliśmy. No i trza było pchać. W końcu jak to mawia Rycho- Na wojnie jakieś straty muszą być!.