Nie każdemu wiadomo, że wędka muchowa, w pewnych okolicznościach, może stać się autentycznym narzędziem kłusowniczym.
W latach osiemdziesiątych w każdą sobotę przyjeżdżała nad Rabę silna ekipa "muszkarzy". Rozstawiali się na rzece, wchodzili do wody i zaczynała się rzeź.
Na oko wszystko w porządku: silna muchówka, sznur tonący czeski, półmetrowy przypon i na końcu tzw. pajączek. Czasem dodatkowo śrucinka, żeby pajączek szedł po dnie.
Co to takiego pajączek? W Krakowie tak nazywano muchę, wykonaną na potrójnej kotwiczce, dość skąpo przybraną, ot, taki red tag. Przynęta najczęściej w ciemnej tonacji, choć niekoniecznie, były czerwone, pomarańczowe...
Była to przynęta na świnki, skuteczna, łowiono zazwyczaj z wysokiego brzegu, z kładek...Metoda to ciągłe podnoszenie i opuszczanie muszki(?), coś na kształt łowienia na mormyszkę. Metoda skuteczna, widziałem efekty.
Wspomniana wyżej ekipa targała świnki. A były to czasy, gdy w Rabie bytowały nieprzebrane stada tych ryb. Łowili w prosty sposób: rzut powyżej stada, wleczenie pajączka po dnie, haczenie za skrzela, brzuch, korpus, ogon.
Za każdym z łowców ciągnęła się, przywiązana do paska, siata aż wzdęta od "świniny". Trzeba być naprawdę skurwysynem bez litości.
Oglądałem wielokrotnie, z miejscowym leśniczym, efekty ich pracy. W zasadzie nie było się do czego przyczepić; obowiązywała sztuczna przynęta i roślinne.
Dlaczego o tym piszę w wątku głowacicowym?
Pozostawiam domyślności kolegów.