Kilka słów o przepisach, strategii i taktyce łowienia zawodniczego.
Przepisy determinują to, jak, a często i gdzie będziemy łowić. Losuje się sektory, pary, kolejność wyjść na stanowiska... Nie zawsze można łowić tam, gdzie by się chciało. W zawodach wieloturowych szczególnie ważna jest wymiana informacji. Jeśli jest się członkiem grupy, która dzieli się swoimi informacjami, to już ma się spory handikap. Czasem jedna podpowiedź, jeśli padnie na podatny grunt, może przechylić szalę.
Te akurat zawody odbywały się wg następujących głównych zasad:
Każdy z zawodników losuje nr startowy. Nr ten wskazuje na kolejność wyjścia na łowisko. Zawodnik z numerem 1 jako pierwszy idzie wędkować i do dyspozycji ma całe łowisko. Drugi wyrusza 30 sekund później, trzeci po kolejnych 30 sekundach. I tak dalej. Po zajęciu stanowiska, kolejny zawodnik może stanąć obok, z zachowaniem odstępu około 25 metrów. W praktyce, o ile była na to zgoda obu stron, w lepszych miejscach bywało to 15 metrów
Druga tura - obowiązuje odwrotna kolejność wyjść, czyli zawodnik z numerem 1 będzie wychodził na łowisko ostatni.
Sędziowanie.
Sędziowie rozstawieni są co kilkadziesiąt metrów na całej długości łowiska, więc nie ma możliwości łowienia poza sektorem. Każdy zawodnik jest w polu widzenia co najmniej jednego sędziego.Każdą złowioną rybę podnosi się w podbieraku i pokazuje sędziemu. Sędzia potwierdza gestem, że ryba jest zaliczona i można ją wypuścić. Zawodnik ma prawo ją zmierzyć, jeśli chce dokonać pomiaru, gestem daje znać sędziemu. Sędzia podchodzi, mierzy i zapisuje wielkość ryby.
W jakim celu?
Jeśli np. pięciu zawodników złowiło w turze po trzy ryby, wygrywa ten, który ma zapisaną największą rybę. Kolejny z nich jest z mniejszą zapisaną i t.d. Jeśli nie zapisało się żadnej ryby, zajmuje się końcowe miejsce wśród tych, którzy złowili taką samą ilość ryb, ale zapisali którąś z nich.
Haczyk tkwi w tym, że w turze można zapisać tylko jedną rybę
Dobrze jest wcześniej poznać choć trochę łowisko, wytypować potencjalne miejscówki, wiedząc też, jaki posiada się nr startowy - wybrać te, które prawdopodobnie będą jeszcze wolne. Gdyby okazały się zajęte lub "puste", należy mieć w zanadrzu inne, rokujące miejscówki. Po dotarciu na miejsce trzeba zaczekać do momentu rozpoczęcia tury zawodów. W praktyce jest na to jakieś 10-15 minut.
Taktyka obławiania łowiska.
Odwieczny problem wyboru. Co założyć? Jaki kolor? W jakim tempie prowadzić?
Większość, olbrzymia większość zawodników po rozpoczęciu zawodów rzucała do wody swoją wytypowaną wcześniej przynętę i prowadziło ją "tak, jak lubią", co można opisać słowami: "daleko przed siebie, w środek rzeki i wachlarzem pod swój brzeg, a później już szybko i kolejny rzut". Mistrzowie, których dane mi było podglądać, postępowali zgoła inaczej. Pierwsze swoje rzuty, bez znaczenia jaką przynętą, oddawali bez dotykania kołowrotka. !!! Przynętę prowadzili wzdłuż brzegu, najwolniej, jak się dało. Woblerek lub blaszkę zwykle pod prąd, gumką - różnie. Ale najczęściej pierwszy rzut był pod same nogi i sprowadzanie przynęty w dół, następny już powyżej swojego stanowiska, również pod brzeg i precyzyjne prowadzenie przynęty. Po kilku przeprowadzeniach przynęty następowały rzuty z kołowrotka. Takie "od niechcenia", po trzy, cztery metry. Po dokładnym obłowieniu stanowiska "pod nogami", dopiero wtedy, następowały pierwsze dalsze rzuty. W ten sposób można było złowić te ryby, które stały bardzo blisko nóg wędkarza i które najprawdopodobniej byłyby spłoszone holem ryb złowionych trochę dalej.
Klucz do sukcesu.
Oczywistym kluczem jest właściwy wybór łowiska. Woda w rzece była podniesiona, zimna (+3,5 stopnia), w nurcie ryb nieomal nie było. Zajmowały typowe dla siebie stanowiska przy dnie, za przeszkodami, w cieniach prądowych i na obrzeżu rynien z silniejszym nurtem. Jeśli już łowisko było wytypowane trafnie, tzn. było w nim stado ryb, trzeba było jeszcze podać im właściwą przynętę. Wielu wędkarzy nie pyta "gdzie, jak", ich zainteresowanie ogranicza się do "na co". Tym razem odpowiedź brzmiała - na wszystko Od samego początku, aż do końca drugiej tury brania były regularne, choć niezwykle chimeryczne. Na każdą złowioną rybę (a było ich w drugiej turze 7), przypadały trzy-cztery "urwy". Taki mniej więcej dźwięk było słychać po każdym nieudanym zacięciu. A jeśli ryba spadła przed podbierakiem, do "urwy" dochodziła jeszcze zwyczajowa "nać" Moją rolą było bagatelizowanie tych zdarzeń i popędzanie do szybszego ponownego zarzucenia przynęty. Szkoda czasu na rozpamiętywanie porażek.
Ryby były, brały, ale myliby się bardzo ten, kto szukałby w tym jakieś jednej, niezawodnej przynęty. Jeśli pięć rzutów było bez brania, zaczynałem głośno namawiać @Wojtorybę do zmiany przynęty. Jeśli bez brania było dziesięć rzutów, wręcz wymuszałem zmianę. Ryby albo atakowały ją, albo nie. Żeby było ciekawiej, chyba żadna przynęta nie pozwoliła na wyholowanie więcej, niż jednej ryby.
Skuteczne okazały się: robale Berklay'a, (dwa, w różnych kolorach), jeden podany na główce, inny na czeburaszce. Wobler. Wiróweczka. Wahadło. Jaskółka na trójkątnej główeczce. Cykada Kolory, które pstrągom "smakowały" to odcienie seledynu, ale np. jaskółka była pomalowana na okonia, a jeden z robaków był różowy. Choć łowisko było wciąż to samo (około 10 metrów brzegu), to wciąż zachęcałem kolegę do zmian stanowisk. Każde przesunięcie się o dwa-trzy kroki oznaczało nowy kąt podania i odrobinę inne tory prowadzenia przynęt. Kilka brań było na zatrzymane w nurcie przynęty, ale skuteczność tych brań była mizerna. Podczas 2,5 godzinnej tury Wojtek wypróbował około czterdziestu przynęt, zerwał w tym czasie trzy. kluczem do sukcesu okazało się ciągłe mieszanie w sygnałach wysyłanych do ryb - zmieniała się częstotliwość pracy przynęty, kolorystyka, waga, tory prowadzenia, wielkość. Na hak trafiały jedno calowe maleństwa, a jaskółka miała chyba 2,5 albo i 3 cale. Gdy ryby przestawały skubać jakąś przynętę, to tylko całkowita jej zmiana skutkowała kolejnymi braniami.
Każdy z nas czasem "zafiksuje się" i łowi metodą lub przynętą, która nie zdaje egzaminu. Przy tak szybkościowym łowieniu, jak ma to miejsce w czasie zawodów pstrągowych, takie zatracenie się to kolejne uciekające minuty, których w efekcie nadrobić nie w sposób. Znajomość łowiska również może przeszkadzać, miało to swój wyraz w czasie tych zawodów. Ryby, które uprzednio, w czasie treningów żerowały pod drugim brzegiem, przy podniesionej wodzie odeszły z tych stanowisk i tylko niepotrzebnie absorbowały uwagę. Na bezowocne próby ich złowienia Wojtek zmitrężył sporo czasu. W efekcie do zwycięstwa zabrakło jednej ryby. Ale o tym, że tak będzie nikt wcześniej nie wiedział, choć gdyby nie uprzednie pozytywne doświadczenia, na łowienie tam, gdzie ryb nie było, nie straciłby tak wiele czasu? Trudno wyrokować. Równie dobrze, mogło to dać pozytywny skutek, wystarczyłoby np 5 cm wody mniej... Ale rolą trenera jest pilnować czasu i krygować na bieżąco poczynania swego zawodnika. Czuję niedosyt, że pozwoliłem na zbyt długie próby nie przynoszące efektu.
Reasumując - choć zawody pozornie są banalną sprawą, by wygrywać regularnie należy dysponować sporą dozą umiejętności technicznych, szerokim wachlarzem przynęt i naprawdę żelazną samokontrolą. I właściwie reagować na zmieniające się warunki