Kącik literacki
To był głupi pomysł.
Część pierwsza.
Od początku wiedziałem, że to był głupi pomysł. Początek października tego roku był ciepły, ba, nawet gorący. W ciągu dnia dziewczyny odsłaniały nogi i dekolty, łapczywie korzystając z kąpieli słonecznych, przy okazji ukradkiem zerkając, czy się w te dekolty wgapiamy. Każdy normalny facet by się wgapiał No więc, gdy Darek późnym popołudniem przyszedł z propozycją wspólnego wyjazdu „na nockę”, w pierwszym odruchu chciałem posłać go do diabła. Ale kusił… Nasi wspólni znajomi ostatnią noc spędzili nad jeziorem i podobno pięknie połowili. Leszcze „łopaty” na białego, do tego po karpiu. Miał robaki, białe, które wycyganił od tych znajomych, i trochę kopanych. Do tego suchy chleb na zanętę. Kusił, kusił, no i skusił.
Szybkie przygotowanie kanapek na całą noc i jutrzejszy dzień, termos z herbatą, jeszcze tylko wymiana płaskiej baterii w latarce, co by nie zabrakło prądu, dodatkowy sweter do plecaka, a tu głośny dzwonek do drzwi. Darek wpada z szaleństwem w oczach
– Co, jeszcze nie gotowy? Pociąg nie będzie czekał!!
A więc szybko do piwnicy po sprzęt, na autobus, trzy przystanki i dworzec kolejowy. Pociąg ma pół godziny spóźnienia…
Sobotni wieczór, te pół godziny ciągnęło się niemiłosiernie, do tego zrobiło się chłodno. Zanim przyjechał pociąg, było mi już zimno. Postanowiłem, że na miejscu rozpalimy sobie spore ognisko.
– Ty lecisz po opał – oznajmiłem Darkowi. Chyba też zmarzł, bo milcząco przytaknął.
Wreszcie dojeżdżamy. Przystanek kolejowy, z jedną, o tej porze już na głucho zamkniętą kasą, szybko opustoszał. Kilku pasażerów, którzy wysiedli z nami, udało się do swoich domów, a my objuczeni sprzętem, niczym na tygodniową wyprawę, poszliśmy w przeciwnym kierunku. Nad jezioro. „To głupi pomysł”, przemknęła mi myśl. Za jakiś kwadrans był ostatni pociąg, którym mogliśmy wracać, następny dopiero jutro koło dziesiątej rano. W niedzielę wcześniejsze nie kursowały. Pomysł o powrocie przeleciał mi przez myśl, gdy zobaczyłem już wcześniej gęstą mgłę za oknem wagonu, teraz jeszcze okazało się, że siąpi mżawka. .
– Nie martw się – powiedział Darek. - Zaraz przejdzie.
Poszliśmy ścieżką wiodącą na mostek przez potok, jeden z dopływów do jeziora. Ujście potoku jest bardzo dobrym łowiskiem wiosennym, na kulkę z chleba można złowić piękne płocie, a czasem trafia się i spory kleń. A w ubiegłym roku złowiłem świnkę, chyba z pół metra długą, a grubą jak mój biceps. Ale mi wszyscy zazdrościli! Świnki, nie bicepsa, bo wtedy mięśnie raczej wątłe miałem. Później zresztą też, chyba, że mięsień piwny też się liczy Wracając do tematu – po przejściu przez mostek postanowiliśmy pójść na skróty, przez rżysko po skoszonym czymś tam. Jako chłopak z miasta nigdy specjalnie roślinom się nie przyglądałem. Chłop coś tam potrzebował, to sobie posiał, wyrosło mu, to skosił. Nad czym tu się zastanawiać. W połowie drogi przez rżysko okazało się, że tą drugą połowę chłop zaorał. Iść naokoło nam się już nie chciało, sprzęt coraz cięższy, więc choć był to głupi pomysł, poszliśmy dalej na wprost.
Chodzenie po świeżo zaoranym polu, nigdy nie jest dobrym pomysłem. Może jeszcze wzdłuż skib. Ale w poprzek, do tego nocą, przy coraz mocniej siąpiącej mżawce, mądre nie było. Buty oblepione ziemią ważyły z tonę każdy, skutecznie spowalniając nasz krok. Do tego ciągłe górki i doliny, niespodziewanie wyrastające pod naszymi stopami powodowały, że ostatni fragment drogi pokonaliśmy w dziesięć minut. A na olimpiadzie, to taki dystans poniżej dziesięciu sekund biegają.
Gdy wreszcie dotarliśmy do wału byliśmy kompletnie wyczerpani i poza naszym świszczącym oddechem jedyny odgłos, który było słychać, to odjeżdżający ostatni tego dnia pociąg. Klamka zapadła. Umorusani błotem, zmęczeni, wdrapaliśmy się na wał. Nawet nie chciało nam się butów w trawie czyścić, byle jak najszybciej dotrzeć nad łowisko.
„To jednak był głupi pomysł, by nie czyścić butów”. Ciekawe, że tak długa i składna myśl może tak szybko przemknąć człowiekowi przez głowę. A ta przeleciała mi w tym króciutkim momencie, pomiędzy postawieniem stopy na mokrej betonowej płycie, którymi wyłożony był wał od strony jeziora, a chwilą, gdy walnąłem plecami o tą płytę. Gdy zjeżdżałem w dół, obok siebie widziałem podobnie nieporadnie próbującego kontrolować swój zjazd Darka. Aua – wydusiłem z siebie. Auć – zawtórował Darek. Jako mężczyznom nie przystało nam dłużej narzekać na swój los, choć Darek wypuścił z siebie jeszcze taką wiązankę, z panienką lekkich obyczajów, czyjąś matką i robieniem dzieci, jeśli czegoś nie pokręciłem. Nie znam się, nie przeklinam.
Jakimś cudem nasze wędki były całe. Porozkładaliśmy je, na haki założyliśmy kopane robaki, bo okazało się, że białe z powodu ciepła wszystkie przepoczwarzyły się i teraz były już wyłącznie kastery. No cóż, trudno. Gorsze, że latarka nie działała. Drucik w żarówce tylko raz błysnął jasnym światłem i zgasł. A zapasowej żarówki nie zabrałem…
Chleb do siatki i do wody, będzie zanęta. Otworzyłem termos, żeby napić się herbaty, ale okazało się, że wkład podczas upadku się stłukł i herbata jest zmieszana ze szklanymi bańkami z choinki. Przynajmniej tak to wyglądało. Tata mnie zabije – pomyślałem przypomniawszy sobie, jak długo poprzednio trwało zanim kupił wkład do termosu. Cóż, dziwne to były czasy…Nawet wkłady do termosu trzeba było "zdobywać"...
Zanim chleb na zanętę namoknie, postanowiłem przegryźć kanapkę. Szybkie, nerwowe przeszukiwanie plecaka, gonitwa myśli – czyżbym wyjął kanapki na dworcu, wtedy, gdy wyjmowałem sweter? Ale nie, nic więcej nie wyjmowałem. No więc? Wreszcie domyśliłem się. Gdy Darek wpadł do mnie do domu i zaczął robić panikę, kanapki były jeszcze na stole w kuchni. I tam pozostały. A czerstwy już w wodzie. Czyli post
O paleniu ogniska nie było nawet mowy. Deszcz siąpi cały czas, robi się coraz zimniej. Siedzimy na rozkładanych krzesełkach, wpatrując się w nieruchome sygnalizatory, wtedy zwane „policjantami”. Opatuleni w swoje sztormiaki staramy się nie wypuszczać ani krztyny ciepłego powietrza, na zewnątrz wystają tylko nasze nosy i żarzące się końcówki papierosów. I daszek czapki Darka, bejzbolówki z napisem NY, którą wygrał w karty od jakiegoś frajera. Jak ja mu wtedy zazdrościłem tej czapki!
Z nudów palimy nieomal jednego od drugiego. Papierosów nam nie zabraknie, zrobiłem odpowiedni zapas. Do tego pudełko zapałek i dwie zapalniczki. Plus zapasowa, którą mam zawsze w sprzęcie wędkarskim. Najgorsza rzecz na rybach, to gdy są papierosy, a nie ma czym odpalić.
Siedzimy, milczymy, palimy. Ciemno, nikogo żywego w polu widzenia.
- Przynajmniej nie wieje – odezwał się Darek.
A mógł milczeć. Od razu wiedziałem, jak tylko skończył mówić, że to był głupi pomysł mówić o wietrze. Po kilku minutach usłyszeliśmy szum. Najpierw delikatny, odległy, niczym maleńki strumyczek szemrzący opodal. Za chwilę przyszedł powiew, zrobiła się falka. Wiatr wiał, a jakże, prosto w twarz. Głębiej naciągnąłem kaptur sztormiaka i do rana nie odezwałem się już ani słowem.
Koniec części pierwszej.