Po przyjacielskich acz całkowicie pozbawionych sensu pogaduchach w sąsiednim wątku na temat wyższości robala nad muchą plujką udającą March Browna, w kontekście Dunajca w okolicy Trzech Koron, z bogatym a przez to elitarnym i hermetycznym środowiskiem muchołapów w tle - co doprowadziło niżej podpisanego do całkowitego znudzenia, połączonego z postępującą w tempie przyśpieszonym próchnicą zębów przednich, pora napisać, dla czystej rozrywki, porcję kolejnych okoniowych wspomnień.
Tym razem mamy Rok Pański 1994.
Właśnie zrzuciłem żagle i zabieram się do położenia masztu. Cały Niegocin i jego zatoka czyli jezioro Boczne zostały za rufą. Dziób celuje w przejście pod mostem, przerzuconym nad krótkim kanałem łączącym Boczne z jeziorem Jagodne. Zaraz za kanałem, po lewej stronie cumuję do koślawego pomostu należącego do małej bindugi. Na polance kilka namiotów, niemiecki camper i tylko jedna łódka, wyciągnięta na piach i przywiązana do drzewa. Końcówka czerwca, sezon jeszcze się nie zaczął więc tłoku nie ma. Żona zabiera się za pichcenie jakichś dziecięcych papek dla małego, więc wyłażę na brzeg i idę na skraj lasu " odcedzić kartofelki ". Jeszcze rozporka nie zdążyłem zapiąć a już przyplątało się dwóch okazałych i brzuchatych przedstawicieli gatunku homo sapiens po pięćdziesiątce i w krótkich majtkach. Obydwaj zarośnięci, opaleni na heban i uroczo schlani na wesoło. Imion nie pamiętam, więc nazwijmy ich dla wygody - Jasio i Rychu.
- Jestem Jasiu... a ja Rychu... Michał... siemka...no co tam?... dokąd płyniesz? ... do Mikołajek.... nooo, extra!... a ta kobitka u ciebie? .... żona... szkoda... a synek to twój???... nie coorva, listonosza!... no co ty, daj spokój! ... żartowalim... sznapsa się napijesz?... no pewnie... prawie całą skrzynkę jeszcze mamy, dwie tylko wypiliśmy... wędki masz? ... mam... no to dawaj chłopie! rybkę złap!... twoja ryba, nasza gorzała i chrustu nazbieramy!... to jak będzie? ... postaram się... to jesteśmy umówieni, po zachodzie zapraszamy na ognisko...
Wracam na łódkę po graty. W ogólnym bajzlu panującym w kabinie, nie mogę namierzyć siatki. Wyciągam więc z bakisty dziecięcy żółty kubełek, wywalam grabki, łopatkę i kaczuszkę, zabieram majdan i idę nad kanał. Staję pod podporą. Nikt nie łowi, jestem sam.
Montuję zestaw: Cormoran Black Star Pro do 15 gr w parze z Aero GTM 1000. Shimano to pierwszy na polskim rynku wypust z podwójną korbką i łożyskiem oporowym. Super maszynka do delikatnego łowienia z szybkim nawojem linki. Z tego co pamiętam, łowiłem wtedy na Siglony, więc powrósło to najprawdopodobniej był Siglon 0,15 mm albo coś koło tego.
Pomarańczowy ripper z ciemnym grzbietem na lekkiej główce leci wzdłuż betonowej burty kanału. Zaczynam ściągać. Gumę prowadzę w pół wody. Nic. Kolejne rzuty też nie przynoszą efektów. Raz szybciej, raz wolniej, z podszarpywaniem, głębiej, płycej – zero. Przed oczyma duszy mojej rysuje się widmo kilkukilometrowego spaceru do sklepu w Rydzewie po kiełbasę na wieczorny bankiet.
Zmieniam przynętę. Na hak wędruje pięciocentymetrowy żólty twister. Kolejne rzuty i dalej nic. Nul, zero, ani skubnięcia. Coś mi mówi że dalsze przerzucanie gum nie da rezultatów. Nawet tych najwymyślniejszych samoróbek. Dzisiaj takie cuda bez problemu można kupić w sklepach, pięknie odlane i w oszałamiającej kolorystyce. Ale wtedy, korpus rippera z odciętym ogonkiem i przyklejoną w to miejsce kitą od twistera to było coś! Najtajniejsza broń!
Górną i dolną „ trójką „ odcinam żyłkę i wiążę karabińczyk. Na agrafce zapinam Meppsa Black Fury w seledynowe kropki. W owym czasie Czarna Furia to była moja ulubiona obrotówka. Wiarę w niej pokładałem niezachwianą i cześć oddawałem niemal boską. Ona zaś się odwdzięczała.
Mepps ląduje w wodzie. Daje mu opaść na dno i podrywam. Zaczep. Delikatnie, z czuciem udaje się go uwolnić i zaraz jakieś zielsko chęchowate czepia się kotwicy. Kolejny rzut, tym razem prowadzę nad dnem i buch! Siedzi! Pięknie ubarwiony, ciemny patelniak . Odhaczam, daję w łeb i do wiadra. W kilku kolejnych rzutach na brzeg wyciągam dwa piękne garby. Aż podbierak musiałem uruchomić.
Im bardziej Słońce zbliża się do linii drzew, tym chętniej okonie zaczynaja zagryzać. Robi się eldorado. Wiadereczko już dawno wypełnione, więc zaczynam wypuszczać. Od nowa przechodzę na gumki i tym razem rybom jest wsio rawno. Biorą na wszystko. Guma, blacha, cykada, później pięciocentymetrowa Gębala, wszystko przynosi kolejne ryby. Aż do znudzenia.
Potem było ognisko. Morze alkoholu, wypruwane flaki, ryby pieczone nad ogniskiem, zaprawione jedynie odrobiną soli i nieziemskie w smaku. Zamglone wódą oczy Jasia i Rycha, mlaskanie, cmokanie, wysysanie każdej ości i oblizywanie paluchów. Także gitara i piosenka turystyczna oraz szanty. Była też pomroczność ciemna i kac gigant, hebel w gębie i nienawiść do świata.
Następnego dnia, gdzies koło południa przyszła refleksja. Że gorzałki było za dużo, że rybia śmierć zupełnie niepotrzebna, że widok flaków odrażający i że nigdy więcej. Czyli początek mojego złów i wypuść. Nigdy więcej nie zabiłem ryby. To mówię z dumą.
Owszem zdarzały się ryby mocno pokaleczone, bez szans na przeżycie ale to ryzyko musi być wkalkulowane w połów. Ale z własnej i nieprzymuszonej woli – nigdy więcej.
Na tym zakończymy tę część. W następnej pożeglujemy na drugą stronę Bałtyku, do portów południowej Szwecji i tam połowimy okazałe morskie garbusy ale także wielkie jazie a nawet trafi się steelhead. Że o sałakach czyli bałtyckich śledziach nie wspomnę.
Nara i dozo.
Użytkownik Fugazi edytował ten post 02 grudzień 2014 - 23:48