Zabawne przygody wędkarskie
#21 OFFLINE
Napisano 08 wrzesień 2005 - 20:44
#22 OFFLINE
Napisano 09 wrzesień 2005 - 07:39
Pozdrawiam
Remek
#23 OFFLINE
Napisano 09 wrzesień 2005 - 08:37
#24 OFFLINE
Napisano 09 wrzesień 2005 - 09:17
#25 OFFLINE
Napisano 09 wrzesień 2005 - 09:36
Pozdrawiam
Remek
#26 OFFLINE
Napisano 09 wrzesień 2005 - 11:05
#27 OFFLINE
Napisano 09 wrzesień 2005 - 11:48
Pozdrawiam
Remek
#28 OFFLINE
Napisano 06 październik 2005 - 10:42
Scena pierwsza
- Zima była, że ho ho. Mimo marcowego czasu lód taki gruby, że bez dwóch browarków za robiebnie dziury (piką) nie było sensu sie zabierać. Szwagier Ryszard (nie od dzis wiadomo, że wszystkie Ryśki to dobre chłopy - Miś) cały tydzień dzwonił do mnie i marudził- Przyjeżdzaj na rybki, już od tygodnia nęcę. Więc cóż było robić, szkoda mi było szwagrowskiego czasu i tej połowy kilograma płatków owsianych. Jadę. Z samego rańca się wybieramy. A że do jeziorka dojazd paskudny, no to tworzymy gang rowerowy i naprzód. Każdy z osobna na lśniącej wszystkimi kolorami tęczy Ukrainie pojemność 1,5l (bez takiego zapasu w plecaku wiadomo czego szwagier na lód się nie wybiera) i uskuteczniamy wyścigi rydwanów. Nie minęły trzy kielonki i byliśmy na miejscu. O kur... wycedził szwagrzyna przez lekko wybrakowane zęby. Ale co chodzi, ale o co chodzi? zapytałem. Mamy jakiegoś pasożyta. Już zacząłem zastanawiać się czy jest to tasiemiec czy może lamblia i skąd u szwagra takie skłonności znachorskie, kiedy on wskazał swym ulubionym do dłubania w nosie palcem na lekko (lekko powiedziane) zgarbioną postać. Chu.. łapie w moich dziurach wymamrotał, po czym sięgnął po swoją prawie metrową maczetę, z którą rzadko się rozstaje (bo z niego leśny ludek jest, tzn. pracuje w lesie). Nie no, chyba lekko przesadzasz, wiem, że dziury towar deficytowy, ale żeby zaraz z takim tłumaczem do gościa. Spoko, spoko po czym udał się (taki żargon policyjny) w stronę łowiącego gostka. Zaraz będzie jakieś nieszczęście- przeszła mi do głowy myśl natrętna. Ale szwagier, kiedy już był prawie na kolizyjnej z delikwentem lekko zboczył i zniknął za chwilę w trzcinach (a cała akcja działa się w ich poblizu). No cóż było robić, przycupnąłem z wędeczką w wybranej metodą eliminacji Gaussa dziurce i próbowałem coś złowić, ale bardziej jak połowami bardziej ciekawy byłem dalszego przebiegu wydarzeń. Nagle z zadumy wyrwał mnie odgłos tępego uderzenia. Zaciukał gościa- pomyślałem, ale kątem oka dostrzegłem, że wykazuje on jakieś objawy życia. Uff. Dziesięć minutek totalnego spokoju, w ciągu ktrórych zdążyłem złapać zadyszkę i to nie od wyciągania kolejnych rybek, ale bardziej od myslenia co tam szwagier wyczynia. Nagle od strony trzcin zaczął dochodzić odgłos ich łamania i odgłosy chrumkania dzików. Szum był taki jakby stado liczyło z dwa tuziny. Facecik łowiący w szwagrowych dziurach zaczął przejawiać nader widoczne przejawy niepokoju. Mi zaczęły przypominać się sceny ze znanego wszystkim filmu w którym odyniec, atakuje. Gość zerwał się jak Azor z łańcha i z wysoko podniesionymi rękami (trzymał w nich wędki) zaczął uciekać. Mimo, że każdy wie jak zabawnie wygląda człowiek biegnący z rękoma w górze, ale mi do śmiechu wcale nie było. Jak mnie gość już przegonił, sam zacząłem się teleportować w trybie mocno przyśpieszonym, ale nim mormyszka zdążyła opuścić otwór jeszcze zdążyłem raz się obrócić i ujrzałem szwagroszczaka z trzymetrową żerdką w dłoni. Z uchachaną gębą powiedział przegoniłem chwasta. No to zaczeliśmy łapać. Każdy z pewnością wie jak męczące jest takie łowienie. A brało. Wpierw wzięła się opróżniła pierwsza butelka, później wpół do drugiej. I tak mijał czas na wędkowaniu. Ani się obejrzałem (przysnąłem chyba na jakimś pomoście lekko zmęczony) jak zaczął się zbliżać wieczór. Rycho siedzi (a raczej klęczy, co nie było takie dziwne ze względu na panującą niedzielę) i odziwo wyciąga jakieś i to wcale nie małe rybki. Zaczął sie Meksyk. Podeszły płocie i zaczęły brać jak zwariowane. A jak już mięliśmy wydawać by się mogło ich wystarczającą ilość zacząłem coś przebąkiwać o drodze powrotnej. Ale Rycho jak w amoku, ciemno jak w du.. a on dalej łapie. No i przyszło nam jechać na orientację. Całe szczęście, że do tego momentu ochłoneliśmy do tego stopnia, że rowery nie były nam potrzebne tylko do tworzenia przy ich pomocy trójkąta równobocznego (figura, którą tworzy istota prowadząca rower tak, żeby para się nie obaliła- na lodzie trudna do utworzenia), no to robimy Wielką pardubicką. A że lód popękany i pospiętrzany w niektórych miejscach na wysokość polskiego krawężnika to w momencie, kiedy szwagier dość znacznie wysforował się do przodu (próba ucieczki przed jednoosobowym peletonem) uszłyszałem tylko- pierdut, a następnie Auuu. Wpierw pomyślałem bezczelnie- A gdzie telemark? Czyżby nadział się na maczetę, albo mu rączka od kierownicy w wiadome miejsce weszła. Oby nie. No to dalej, załączam ABS-y, zbliżam sie do Rycha i widzę go jak leży na plecach, macha nibyrączkami i nibynóżkami na podobieństwo wpół żywej biedronki. Kur..., ku..., ku... seplenił. Już zacząłem rozmyślać skąd wziąć sanki, co by go, rannego przetransportować, kiedy złapał wątek i dokończył to niezwykle elokwentne zdanie: kur.., wszystkie ryby mi się po lodzie rozsypały. Przednie koło Ukrainy nie przypominało nawet ósemki, ale ksształt miało nader wyrośniętej jak na swój wiek szesnastki. Bolid nie nadawał się do dalszej jazdy. Ogólnie męcząca była ta droga powrotna (podobnie jak cała wyprawa) i tylko w jej trakcie po lesie rozchodził się odgłos ciągniętej duktem ręką z przednie koło radzieckiej myśli technicznej. Dobrze, że jeszcze w plecaku znalazła się odrobina, tylko jakimś cudem ocalałej od skutków szwagrowej akrobacji wody ognistej, która choć w części zrekompensowała nam niewygody podróży.
A może teraz ktoś powie, że ryby to Czysta przyjemność?
CDN.
#29 OFFLINE
Napisano 06 październik 2005 - 10:49
No nareszcie - @Smaczek powraca w wielkim stylu
Czekalem juz na kolejne opowiadanie!
Pozdrawiam
#30 OFFLINE
Napisano 06 październik 2005 - 11:53
Pozdrawiam
Remek
#31 OFFLINE
Napisano 06 październik 2005 - 18:59
#32 OFFLINE
Napisano 06 październik 2005 - 21:24
#33 OFFLINE
Napisano 06 październik 2005 - 21:56
Czekam na następne opowieści.
#34 OFFLINE
Napisano 07 październik 2005 - 11:18
Pozdrawki.
#35 OFFLINE
Napisano 07 październik 2005 - 12:41
Dziękuję!
Pozdrawiam
Remek
#36 OFFLINE
Napisano 08 październik 2005 - 08:43
#37 OFFLINE
Napisano 10 październik 2005 - 12:03
Przy wyjazdach ze szwagrami na nocki to się nawet plagi egipskie nie umywają (wszystkie na raz). I tak właśnie było tym razem. Ale po kolei. Wyjazd był zwyczajnym spontanem. A siedzieliśmy sobie na ławeczce i dłubaliśmy w nosach (każdy w swoim). A może tak na nockę na rybki?- ktoś tam zaproponował. Każdy poprzeszukiwał kieszenie czy aby warto było jechać. Pakowanie trwało wieki, ale wyjazd zapowiadał się imponująco. Wiadomo, jak czterech szwagrów jedzie na ryby to będzie się działo. Jeszcze tylko trzeba było odwiedzić po drodze dwanaście sklepów nie stereopolowych i pędziliśmy już w stronę Oderki. Ciasnota wewnątrz aura panowała straszna, ale humory dopisywały. Jako, że najdalej jest zawsze skrótami, taką drogę też obraliśmy. Szwagier który prowadził auto zna tylko dwa położenia pedału gazu: ON i OFF. Nie muszę piasać które z nich stosował, powiem tylko, że siedząc z tyłu wiedziałem podczas całej podróży tylko dwie rzecz: niebo i leśną drogę (góra-dół). Wiadomo, auto podskakiwało jak ukleja goniona przez rapę, mało choroby lokomocyjnej nie dostałem. Nawet napić się nie można było, bo człowiek więcej rozlewał. Uff. W końcu na miejscu (przynajmniej tak mi się wydawało). Ale jak ludzie potrafią być leniwi. Po co nosić cały sprzęt 20 metrów jak można autem na główkę wjechać. Ale tu Zonk! Oczywiście zakopaliśmy się w piachu i nawet pchanie auta nie poskutkowało. No to dalej lewarek i podnosimy auto. Ale lewarek stary był i się nie tylko psychicznie załamał. No tak, mogliśmy chociaż wcześniej powyciągać manele ze środka, ale po co?. Auto było tak obciążone, że widok tylnych kół mógł błędnie świadczyć, że jest to Cytryna MX. Ale od czego jest w końcu nieoceniony (znany Wam już chyba) Rycho. Na wagę go, na wagę!- krzyknął nasz Pomysłowy Dobromir i za maczetę i wycinać żerdkę (ulubione jego zajęcie). Następnie żerdkę nie wiedzieć czego pod próg i auto do góry. To oczywiście mały pikuś, że próg pogięty jak jak wędzisko na zaczepie. Na wojnie straty jakieś muszą być pocieszał Rycho innego szwagra, który na swoje nieszczęście był właścicielem na razie lekko sfatygowanego auta. Ważne, że uwolniliśmy się od piasków pustyni. Niestety w tak zwanym międzyczasie zrobiło się już dość późno i lekko ciemnawo. Teraz w szaleńczym tempie rozpoczęliśmy rozwijanie sprzętów. Ja z Rychem na jednej główce, pozostali na innej. Zanim wędki uzbroiliśmy w rosówy ciemna noc już była. Rycho zarzucał z prądem (z wodą), aż że w czasie drogi tak się prawie wszystkie wędki nam splątały, że została mu do dyspozycji tylko jedna. I zarzucił, czego skutkiem był bardzo dziwny plusk bardziej przypominający chlupot polującego bolka niż wpad do wody zestawu gruntowego. Brań jakoś z początku nie było, tak więc spokojnie zabraliśmy się za konsumpcję. Zebraliśmy się wszyscy na naszej główce i czas nam mijał bardzo przyjemnie na opowieściach o rybach i nie tylko. A ryby, cóż, nie brały węgorze nie brały sumy i w ogóle żadne ryby wymieniane w Atlasie Ryb Słodkowodnych też nie chciały brać. Z małym jednak wyjątkiem- Rychem. Dzwonek na wędce Rycha co chwila wydawał z siebie jakieś dźwięki. Z początku podejrzewaliśmy nietoperze, ale jakość tego dnia im też nie chciało się latać, więc tę ewentualność należało wykluczyć. Nie mniej jednak brania były bardzo dziwne, takie pojedyńcze skubnięcia, że nawet nie było co zacinać. Już się nawet zaczęliśmy doszukiwać jakiegoś związku przyczynowo-skutkowego pomiędzy naszym niezbyt cichym zachowaniem, a brakiem brań, ale w końcu Rychowi dłubały. A musicie wiedzieć, że jak Rycho zarzucił to ściągał dopiero jak mu jakaś ryba do wody wędkę wciągała, albo dopiero nad ranem. Pierwsza okoliczność nie zachodziła, a druga była póki co dość odległa w czasie. Oj, męczące ogólnie jest te nocne czytelnictwo, a że rybki też nie chciały współpracować to nam szwagry posnęły. Na placu boju pozostałem jedynie ja i .... Rycho rzecz jasna. W końcu i jemu zaczęło się nudzić, zaczął więc kombinować jaki tu numer wyciąć. A fantazja u niego ułańska. Zaraz im powiążę sznurówki do kupy- powiedział pokazując na śpiących. W gumowcach? To będzie trudne, ale w końcu nie taki rzeczy się ze szwagrem robiło. Pomysł spełzł jednak na niczym. Za chwilę targa Rycho dość znacznych rozmiarów kamień główkowy. Nawet nie pytałem po co. I położył ten kamień na klatę śpiącemu szwagrowi i czeka na efektu. Z początku jakby nie było żadnej różnicy, ale później przygnieciony zaczął mieć coraz większą zadyszkę. Ja sam zacząłem już się pożądnie niepokoić i uwolniłem szwagra od balastu, a Rychowi udzieliłem słownej reprymendy- Nie ma w końcu dziś takiego wiatru co byś go taką pierzynką przykrywał. Oczywiście byłem świadom, że się na mnie za to zemści. Wkrótce i mnie sen zmorzył. Kiedy się obudziłem zaczęło już świtać. Chciałem posprawdzać wędki, ale nie było co sprawdzać, bo Rycho w podzięce poobcinał mi zestawy (do tego się już przyzwyczaiłem). Taki żart (jak dla kogo). No to daliej budzić wszystkich szwagrów. Pierwszy wstał przygnieciony i po razu do mnie rzecze: Wiesz jaki dziwny sen dziś w nocy miałem? Facet gonił mnie spychaczem po mieści. Uciekałem mu tak długo, aż wpadłem w jakąs ślepą uliczkę, z murem tak wysokim, że go nie mogłem przeskoczyć i gość najnormalniej w świecie podniósł łychę i ją mi do klaty i do muru przyciska. Już myślałem że mnie zadusi, ale odpuścił. Taki był realistyczny ten mój sen, że mnie nawet trochę klata boli. Nawet nie próbowałem go uświadamiać jakie były tego prawdziwe przyczyny. Wtem rozległ się głos Rycha: Kur..., cała nocka na marne. Ale z niego Kolumb, pomyślałem, siatka zupełnie pusta, żadnej adrenalinki, pewnie że zmarnowana. Ale Rychowi nie o to chodziło. Okazało się, że swoją gruntówkę zarzucił na piaszczystą łachę a nie do wody. Stąd ten dziwny odgłos po jego rzucie (zsynchronizował sie przypadkiem z jakimś polującym na płyciźnie bolkiem). A w rosówę to mu chyba jakieś ptaki dziubały (póki była) i stąd te branka dziwne poniekąd. Dobrze, że żaden skutecznie nie przyatakował, bo wpierw by się Rycho zdziwił jak by mu ryba górą chodziła (musiał by się plecami do podłoża przykleić co by w miarę normalny hol uskuteczniać), a później jakie by było zdziwienie ptaszyska, jakby gębę Rycha zobaczył. Mógł by tego nie przeżyć (ptak oczywiście). Tak więc, ze swoimi poobgryzanymi zestawami, w porównaniu do szwagrów wypadłem całkiem blado. Bo cóż to jest w porównaniu z np bolącą klatą.
Szwagry to potęga.
PS. Jak pisałem, że auto było lekko zdezolowane, to zrobiłem to umyślnie, bo okazało się nad ranen, iż przy okazj rozpróła się w nim miska olejowa, czego wcześniej nie zauważyliśmy. No i trza było pchać. W końcu jak to mawia Rycho- Na wojnie jakieś straty muszą być!.
#38 OFFLINE
Napisano 10 październik 2005 - 12:32
Czekam na czesc trzecia opowiesci o szwagrach
pozdrawiam
#39 OFFLINE
Napisano 10 październik 2005 - 12:45
@Smaczek Jak zwykle rewelacja
#40 OFFLINE
Napisano 10 październik 2005 - 15:27