Martwica temat bierze...
Było to w tamtym roku...
Koniec września, z lekka pożółkłe trawy, z wolna opadające liście z drzew zwiastowały nadejście Jesieni.
Wtedy to zacząłem sezon- z przyczyn czysto zawodowych... Lepiej późno jak wcale.
Nad Narew wyjechałem dość późno bo około 10.
O miejscu nad które się udawałem myślałem od początku sezonu, wiedziałem, że są tam Sandacze.
Kilka stamtąd ich oszukałem, nie były to sztuki porażające rozmiarem, ale wiedziałem, że można ich się tam spodziewać...
Przed łowami ,,przywitałem się " z Rzeczką, tak dawno nie widzianą, o której tyle człowiek rozmyślał...
Herbata z cytryną, na jeszcze ciepłej o tej porze roku ziemi, smakowała jakoś tak lepiej.
Napawałem się widokiem pędzącej gdzieś śpiesznie wody, wiry i odkosy zdradzały przybrzeżną głęboką rynne przechodzącą na końcu w kamieniste wypłycenie na którym Rzeka nabierała rozpedu.
O rynnie tej tak długo myślałem, tęskniłem, by choć przez chwile ,, dotknąć" jej dna wabikiem.
Nieśpiesznie uzbroiłem kijek, świeża dwunastka to było optimum w tym miejscu. Grubsza zbyt długo utrzymywałaby gume w toni, zbyt długi opad...
Stanąłem na burcie, stromo opadającej do lustra wody, wymach i Phantom *,5cm sprzężony z 35g główką poszybował w okolice kamienistego wypłycenia...
Pierwszy zarzut roku, trochę nie tam gdzie chciałem, niecelnie. Żeby dobić do dna czekać trzeba około 20 sekund, taki tam prąd...
Agresywny opad nie wyszedł mi z pamięci mimo przerwy. Wabik dochodzi do nieciekawego już miejsca, ekspresowe ściąganie i kolejne rzuty...
Minuty upływały dość szybko przechodząc w godziny. W międzyczasie próbuje ,, wstrzelić się " w upodobania mętnookich pobratymców, zmieniając kolory wabii... Na próżno.
Nie zrażony, orze dalej z nadzieją, że jakiś się zainteresuje moją marną imitacją rybki.
Upływający czas, monotonia nie pozbawiały mnie koncentracji, skupiony na maxa!!!
Kolejny rzut, opad, podbicie, opad, podbicie, opad... I BRANIE!!! Kij zadrżał jak rażony piorunem. Zacięcie z łokcia... I chybiam.
Micha uśmiechnięta, adrenalinka...
Wiedziałem, że tam są, kwestią czasu było ich sprowokowanie...
Kolejny rzut, tor prowadzenia, wabik, czas opadu jak w poprzednim rzucie.
Opad, podbicie, opad... Kij jak pod napięciem, zacięcie w tempo... I ten przyjemny tępy opór na końcu zestawu.. Kołowrotek wydaje jakże miły dla ucha dźwięk, co jakiś czas po troszku wydając plecione. ,,Dobrze Cię ustawiłem" myśląc to sobie spojrzałem na kij.
Wygięty do granic wytrzymałości. Podobnie jak pod sumem, który też ze mną wygrał ponad 40 minutowy hol...
Myślę sobie, że to opór wody na zahaczonym Przeciwniku tak daje w kość sprzętowi.. Zszedłem ostrożnie po skarpie, cały czas kontrolując walkę, by wleźć po rant woderów w wodę. Stanąłem na takiej mini półce, pod nią rozciągała się rynna.
Mijały kolejne sekundy walki. Jednak mimo tego, dalej trzymał się dna, krążył, próbował mnie zwieść.
Jednak nie trwało to długo. ,,Przegrywa"- pomyślałem i zacząłem nieśpiesznie pompować. Obserwując linke w miejscu styku z wodą, wyglądałem błysku białego boku... Jednak linka zaczęła ,,uciekać" w stronę brzegu idąc ku powierzchni. Ostatni zryw, tam chciał jeszcze spróbować ucieczki. Podszedłem w pobliże miejsca ,,spotkania".
Spoglądając w to miejsce ujrzałem długo oczekiwany biały błysk...około metrowej długości Sandacza
Kolana się ugięły, mam Sandacza życia na końcu zestawu. Kabana takiego na oczy nie widziałem, aż do tej pory...
Błysnął drugi raz. Jeszcze się nie poddał, Próbuje uciekać w głąb rynny po stoku. Skontrowałem hamulcem. Linka już nie schodziła z młynka, Sandacz walczył na krótkiej lince, kij spełniał w 100% swoją role, co jakiś czas przyginając się ku wodzie.
W końcu mój rekordowy Sandacz poddał się wykładając klasycznie na bok, i machając piersiową do mnie, jakby się chciał pożegnać.
Hak wbity w samą końcówkę górnej wargi nie zwiastował szczęśliwego zakończenia. Widząc to, odrazu popuściłem draga do minimum.
Zszokowany wielkością Przeciwnika i myślą o szczęśliwie kończącym się holu, zapomniałem o podłożu na którym stoje...
Rekord życia z półtora metra odemnie... Wreszcie próba podebrania.
Nie ma nic piękniejszego niż ten widok- wyciągnięta ręka w strone Rybki, kij w pionie z lekka wygięty i płynący ku szczęśliwemu łowcy, Okaz.
Sandacza mam na kilka cm od dłoni, gdy prawa noga obrywa półkę na której stoję...
Próbuje łapać pion zalewając sobie jajca. Odchylenie do tyłu by nie wpaść w otchłań, oparcie plecami o burte i... Smoka na haku nima... ??? Phantom wisi na lince osamotniony...
Palpitacja serca, prawie, że zawał!!!
Nie z powodu utraty swojego, życia, a z powodu przegranej z moim Rekordem...
Stoje tak zamoczony po organy jeszcze z 5 minut. Patrząc w miejsce gdzie ostatni raz obserwowałem machającego do mnie Smoka.
Po kiego ja tu właziłem, wiedziałem, że grunt pod wodą nie stały... Bije się z myślami.
Próbuje wspiąć się na brzeg, wspinaczka w pełnym ekwipunku nie jest moim konikiem, po chwili zjeżdżam w dół do wody po cyce!!! Zamaczając wszystko co miałem do tego poziomu...
Adrenalinka jeszcze trzymała bo chłodu nie odczuwałem ...
Wygramoliłem się jakoś na stały ląd.
Mokry, upaćkany, sprzęt zalany z ekwipunkiem. Pięknie mnie pożegnał mój Smoczek...
Mając w zapasie suche ubranie, przebieram się nieśpiesznie.
Termos z ciepłą herbatką delikutaśnie mnie rozgrzewa...
Myślę sobie- nie łowię już, dał mi w kość ogromny Sandokan...
I jak to na początku wyprawy usiadłem sobie na ciepłej jeszcze ziemi okraszonej trawą.
Popijając herbate jeszcze z dobrą godzine wpatrywałem się w odmęty Narwiańskiej rynny.
Spoglądam na dom, godnego siebie Przeciwnika, ale już nie ze smakiem porażki, lecz z dumą i myślą, że mogłem się spotkać właśnie z Nim-Władcą Rynny.
Największym Sandaczem widzianego moimi oczyma...
Rośnij i żyj spokojnie Smoku, może kiedyś Cię jeszcze spotkam...