Kapitalne zdjęcia, Andrzeju, mające wartość dokumentu. Żałuję, że mnie nigdy nie ciągnęło do fotografii, zostały tylko wspomnienia...
Ten komplet muchowy na fotkach to oczywiście znakomity, jak na tamte czasy, kołowrotek Diplomat oraz muchówka Custom Graphite, firmy Abu.
Chyba pierwsze karbony, które trafiły do kraju w oficjalnym handlu.
Też byłem szczęśliwym posiadaczem takiego sprzętu, mam go do dzisiaj. Pewex, ulica Grodzka pod arkadami, na piętrze. Zawsze przed gablotami stało kilku młodych wędkarzy, podziwiających nowoczesne, niemal egzotyczne wyroby. Bardzo, bardzo drogie.
Dunajec z początku lat siedemdziesiątych doskonale pamiętam. Rodzice zabierali mnie tam na letnie wakacje. Nie łowiłem jeszcze, ale godzinami potrafiłem sterczeć na brzegu, gapiąc się na wędkarzy. Ponieważ w rodzinie nie było tradycji łowieckich, zachowanie to budziło troskę o stan mojego umysłu.
Zresztą, ci wędkarze, dorośli faceci, takoż byli podejrzewani o umysłową ociężałość.
Wiadomo wszak wszystkim, że po obiedzie powinno się iść na tak zwany "przyjemny spacer", a nie tkwić nad wodą (lub w wodzie), narażając się na późniejsze schorzenia reumatyczne.
Teraz sobie przypominam, że kontrole były częste i surowe. Codzienne, może nawet kilkukrotnie w ciągu dnia.
Pewnego dnia nie wytrzymałem i sporządziłem sobie "wędkę" z dwumetrowego patyka leszczynowego, nici i szpilki.
Dopadł mnie strażnik. Pomachał mi siekierką nad głową, drogocenny sprzęt połamał na wiele kawałków i coś tam wykrzykiwał o wyrywaniu nóg z miejsca, z którego wyrastają. Byłem przerażony. Z oglądanych westernów coś tam wiedziałem o skalpowaniu, a czymże się różni góralski strażnik od rozwścieczonego Apacza? Niczym, zaiste. Tak, lekcję zapamiętałem.
A ryb było dużo, bardzo dużo. Wieczorami wczasowicze chodzili karmić ryby resztkami pieczywa, pozostałego z kolacji, w ramach chyba tych przyjemnych spacerów. Dziś trudno w to uwierzyć, ale kromki chleba były przez ryby dosłownie rozszarpywane, w bardzo spektakularny sposób.
To stada kleni i jelców.
A na bystrzach skakały pstrągi. To było widowisko! O rójkach nic wówczas nie wiedziałem, ale byłem zafascynowany tym zjawiskiem przyrody.
Wyskakiwały jak bumerangi, wygięte, wspaniałe.
Trout master, te klejonki "Dunajec" były sprzedawane w sklepie przy ulicy Siennej w Krakowie. Oczywiście trafiła taka w moje ręce.
Niestety, w muszkowaniu się nie sprawdziła, sztywna i bardzo ciężka. Próby machania linką nieodmiennie kończyły się pęcherzami na dłoniach.
Za to do przepływanki, o jakiej wyżej wspomniał Andrzej, była akuratna. Nie mam jej już, się połamała