Obawiam się, że jednak więcej cegiełek dołożyli wędkarze
Dla przykładu mam 30ha zalew z Polski Wschodniej. Nie ma tam rybaków, nie można łowić z łodzi.
Osobiście łowie tam z dużym powodzeniem, ale to nie wypadkowa rybostanu, ale doskonałej znajomości wody i przewagi technologicznej nad konkurencją. Realnie stan populacji (a zwłaszcza chętniej jedzonych drapieżników) uważam za tragiczny. Są ryby z ostatniego zapuszczenia oraz pojedyncze, szczęśliwie zachowane okazy.
Potocznie wszyscy wiedzą, że winni są kłusownicy, wydry i sumy-giganty, nigdy wędkarze.
Tych ostatnich jest z 400, może lepiej. Spora część łowi codziennie. Kiedy ktoś przypadkowo trafia na wzmożoną aktywność łowi do bólu, jak się ryby nie mieszczą do siatki, dzwoni po żonę, by przyjechała po nadmiar. Potem przez rok będzie narzekał na brak brań, ale tego jednego dnia jest królem życia.
Jak w takich warunkach ma się zachować silny rybostan? Aż ciężko sobie wyobrazić ile ton rocznie wyjeżdża z wody. Być może przy rybach spokojnego żeru nie miałem tak wielkiej konkrecji, stąd moje niektóre spektakularne wyniki na pojedynczych sesjach na dużych karpiach, leszczach i linach. Ale już przy drapieżnikach konkurencja jest znacznie większa. Są na prawdę skuteczni spinningiści, jest znaczna grupa dziadków łowiących codziennie przez 3 godziny o wschodzie i zachodzie słońca na żywca (małego karasia). Zwłaszcza tych ostatnich ciężko pobić ilościowo w ciągu sezonu. Nawet pomijając celowe łowienie sandaczy na gniazdach, drapieżniki nie mają lekko.
PS.
Okonie już zostały zjedzone - narzędziem boczny trok.
Użytkownik korol edytował ten post 31 marzec 2016 - 09:45