mart-fajne to zdjęcie z muchowania w sniegu.Brało?
Ha. To był Dzień Konia dla mojego kumpla i dobra lekcja pokory dla mnie.
Z M. wyjechaliśmy jak zwykłe w środku nocy, tak by zdążyć na świt. Jakieś 20km od celu lekko prószący śnieżek przeszedł w regularną śnieżycę i tak ostatnie kilometry przejechaliśmy po białej nawierzchni. Lubię, jak tak jest. Widzę po śladach opon czy już ktoś jest nad wodą. Na początku było ich dużo ale im bliżej łowiska tym ich ubywało i wreszcie, uff, ostatnie dwa skręciły w prawo a my dalej jechaliśmy już po dziewiczej dróżce do naszego małego, wędkarskiego raju. A potem szybko chlup w wodery, wędki w ręce, krótki skok do miejscówki i delikatne wejście do wody, na tyle głęboko by tylko oddalić się na bezpieczną odległość od brzegu. Nic, naprawdę nic nie jest w stanie konkurować w sensie poziomu emocji z tymi pierwszymi rzutami w ciemność, lekko tylko złamaną niebieskawą poświatą brzasku. Za każdym razem serce bije mi tak, jak na pierwszej randce.
Tym razem o świcie nic się nie wydarzyło ale fakt ten w żaden sposób nie obniżył naszych nastrojów. Było wszystko co trzeba, lekko podniesiona, trącona woda, jedynka na minusie i padający śnieg czyli klasyczna Huchenwetter.
Potwierdzenie nastąpiło z resztą szybko, po około godzinie mam mocne, nie budzące wątpliwości branie całkiem poniżej mnie, na 12-tej. Tnę „z ręki”, potem dochodzę do wniosku, że jedna za słabo, chwilę trzymam rybę na sztywno, podnoszę wędkę, i widzę ok. 90-tkę jak wychodzi do wierzchu i przewala się po powierzchni, jednak po dwóch chlapnięciach ryba „spada”. Cóż tak też czasem bywa, walczymy dalej, przed nami cały dzień w wymarzonych warunkach.
Niestety warunki po chwili zmieniają się diametralnie, przychodzi wyższa i brudna woda, a po niej płyną gałęzie, butelki i Bóg wie co jeszcze. Oczywiście wychodzimy z wody i zaraz pada pytanie „co robimy?”. A cóż można zrobić jak się człowiek wreszcie wyrwał z klatki? Trzeba czekać, może to stan przejściowy. Od kiedy na każdej naszej górskiej rzece mamy zaporę warunki mogą zmieniać się kilkukrotnie w ciągu dnia.
Niestety, woda nie chciała opaść ale po odczekaniu trzech kwadransów zauważyliśmy, że jednak powoli ale wyraźnie się czyści. Postanawiamy wrócić do łowienia i ta decyzja zapoczątkowała wspomniany Dzień Konia.
Teraz poproszę wszystkich czytających o zatrzymanie się i udzielenie sobie odpowiedzi na pytanie „jaką taktykę obrałbyś w takich warunkach?” Moją, jedynie słuszną, popartą wieloletnią praktyką (bla bla bla), mądrymi przemyśleniami (ble ble ble) i tzw. złotymi zasadami było łowić powoli, głęboko, na dużego, dobrze widocznego w brudnej wodzie streamera na granicy nurtu i uspokojenia - przybrało jakieś 20-30cm więc jeżeli gdzieś stoi drapieżnik to tylko tam i właśnie teraz, po nagłej zmianie warunków nadszedł ten „złoty kwadrans”. I tak też zacząłem łowić, szybko i nerwowo, jednak po godzinie szamotaniny bez efektów przyszło zwątpienie. A kumpel w tym czasie spokojnie zjadł śniadanie, popił kawką i oznajmił: „idę do góry”.
Zaraz, zaraz, gdzie? – pytam. Do góry.
Stary, przecież to bez sensu. Chcesz łowić, na tej prostej wodzie, na tym „lotnisku” gdzie przy tym stanie ciężko ustać metr od brzegu a ciągnie tak, że sama mucha wyrwie Ci wędkę z rączek? Wyobraźcie sobie prostkę, bez jakiś wielkich przeszkód wyhamowujących nurt, typu rafy, duże kamienie, po prostu kawał prostej, głębokiej do piersi przy tym stanie i ciągnącej jak jasna cholera wody. Przecież łowienie w takim miejscu to taktyczna głupota i strata czasu. Chociaż… kątem oka zauważyłem spław dużej ryby na samiutkim środku „lotniska”… ale nie, przecież to niemożliwe by tam stały, są teraz grubo poniżej, na spokojnej wodzie. Więc ja poszedłem w dół a kumpel do góry.
Nagle krzyk - jest ryba!!! I nie był to mój krzyk. Odwracam się ale i widzę wędkę M. wygiętą w koło. Kurczę, a jednak! Pechowo ryba wypina się po kilu sekundach. I wiecie co było dalej? Nie będę Was przynudzał ale były trzy kolejne, w granicach 80-90cm, które również odpadły, w zasadzie pod nogami, podczas gdy ja nie miałem kontaktu nawet z okonkiem. Kluczem do sukcesu była nie tylko „głupota” w wyborze miejsca ale nie mniej „głupi” dobór linki, muchy i jej prowadzenie. M. łowił linką pływającą z końcówką Inter, co sprawiło, że Jego streamer szedł nie głębiej niż 5-10cm pod powierzchnią. Streamer – to za dużo powiedziane. Był nim 2 lata temu, jak mu go sprezentowałem, ale od tego czasu przeżył dwie wyprawy na tajmienie, stracił przynajmniej połowę włosów i jedno oko. Kolor – oczywiście kolejne zaprzeczenie zasad czyli czarny a wszyscy wiemy, że to kolor na czystą i niską wodę. Prowadzenie – jak najbardziej „bez sensu” czyli „w poprzek” co przy tym uciągu teoretycznie wykluczało jakiekolwiek branie.
Ech… pokora. Dobrze, że czasem daje takie lekcje.
Użytkownik mart123 edytował ten post 05 grudzień 2016 - 09:57