Ostatni dzień urlopu , ostatni weekend wakacji . Wypływamy w komplecie na naszą wielką wodę . Prognozy niezbyt optymistyczne mówiąc delikatnie ... Ma wiać i to konkretnie - około południa do 60 km/h . Od rana robimy kolejne sandaczowe miejscówki . Okonie odpuściliśmy zupełnie . Generalnie nic się nie dzieje , poza dziwnymi kontaktami na dużej , jesiennej głębokości . Około południa docieramy do zgrupowania łódek , którego rejon figuruje już w magicznym i bezcennym gps-ie Adasia , który jest niebieski i Legend ( chciałbym się do niego dobrać - do GPS-a znaczy ) . Stajemy na dużym już wietrze w pobliżu lokalesa , ale z zachowaniem zdrowego rozsądku . Pierwsze rzuty tam , gdzie paść powinny . Później kombinuję i znajduję tor , z którego w jednym przeciągnięciu mam dziwne coś , co po powtórce okazuje się pięknym grubaskiem - walecznym , ambitnym i cudownym jak każdy sandałek . Po kilku rzutach kontrolnych przestawka umożliwiająca wszystkim obłowienie interesującego rejonu . I się zaczyna ... Jeszcze czegoś takiego nie grali przy mnie . Adaś w pierwszych rzutach wyjmuje ciut większego . Albo grubszego . Później Arturo ma niewiele mniejszą rybę . Ja mam atomowy strzał . Adaś coś holuje i to grubego . Schodzi . Artur doławia bliźniaczą rybę . Adaś ma jeszcze dwa nieudane hole . Artur znowu kontaktuje . W międzyczasie miejscowy Indianin , widząc co się dzieje , robi ze dwie przestawki . Bezskutecznie . Są jeszcze jakieś brania , ale siadają wraz z nasilającym się wiatrem , który zsuwa nas mimo dołożenia ciężkiego ciężarka do kotwicy . Z powodu huraganowego wiatru kończymy o wiele za wcześnie , ale i tak jest pięknie . Ciekawostką jest fakt , że gdzieś z rejonu "blaszaka" lub "więzienia" nadlatuje dron , który mimo wichury towarzyszy nam dobrą minutę . Czego to ludzie nie wymyślą ....