Nadal brak opadów w naszym rejonie.Dzisiejszej nocy troszkę pokropiło, ale nie podniosło to poziomu wody w rzekach nawet o centymetr.Kumpel namawiał mnie na Root River. Wody w rzece jak na lekarstwo, lecz po dziurach pochowane są podobno pstrągi, do których przy odrobinie szczęścia można dotrzeć. Takie wędkowanie jednak nie przekonało mnie i o świcie zjawiłem się w Milwaukee na większej rzece, gdzie woda jeszcze płynie. Jest kilku muszkarzy,o tłoku nie ma jednak mowy. Pełen nadziei zaczynam wędkowanie. Nie mija 5 minut jak mam pierwszego kinga, zaczepionego jednak za ogon. W duchu modlę się, aby szybko się odczepił. co się natychmiast dzieje.Kilka rzutów i następny grzbietowiec.Mało mi muchy nie urwie, ale na szczęście się odczepia. Dość mam tego "kłusowania". Zmieniam miejsce na głębszy odcinek. Kilka minut rzucania i na czarną nimfę siada piękny steelhead. Oceniam go na 75-80 cm. Wysunął kilka metrów linki, obrócił się w wodzie i odpłynął w siną dal. Rzucam w tym miejscu i znowu siedzi. Tym razem to pstrąg brown. Może nie za wielki, ale pięknie walczy. Samczyk. Wyjmuję i mierzę 62 cm.
Myślę, jest dobrze. Nie mija kwadrans jak mam następne branie. Tym razem to łosoś king. Wysuwa całą linkę, Z połowę podkładu i mocujemy się. Nie idzie tak łatwo jak z brownem. Mija dobrych kilka minut, jak po licznych odjazdach ląduje w podbieraku. Mierzenie 93 cm, samczyk, tak na oko ok.7,5 kg.
Super oby tak dalej.Czas mija szybko i znowu jest. Czuję, że to pstrąg, ale troszkę większy. Kilka metrów ucieczki z charakterystycznym dźwiękiem kołowrotka,parę obrotów wokół własnej osi i ląduję mój skarbik. Cacuszko 72 cm, samczyk, takie 5 kilo radości. Spoglądam na zegarek a tu dopiero 9 rano.
Miałem łapać cały dzień, a do kompletu już tylko brakuje 2 sztuk. Tutaj taki dziwny jest regulamin, że można złapać "tylko" 5 salmoidów. Staje przy płani i na pomarańczowa nimfę, takiego cukiereczka ( niezwykle skuteczna na wiosnę ) uderzenie. Czyżby znowu brown. Nie, kapitalny odjazd na 50 metrów steelheada. Tutaj inny rodzaj walki. Wyskoki, młynki i pomimo nieporównywalnej do kinga wielkości daje mi w kość. Męczymy się oboje, ale ja tu trzymam wędkę. Doprowadzam go do brzegu, staram się w tym czasie zrobić jakieś foto, mierzę 63 cm i zwalniam go z haczyka.
Po cichutko tym razem modle się, aby szybko nie było brania, bo będę musiał wracać. Jak na złość potężne uderzenie. Odjazd ryby z szybkością dźwięku, przytrzymanie i przypon pęka. Nawet mocno się nie denerwuję. Montuję nowa muchę , rzucam i następny "pstrążek" kosztuje moja muszkę. Krótka walka z sesja fotograficzną podczas holu i 64 centymetrowy samczyk przegrywa walkę.
I co mi pozostało.pakuje się i jadę do domu Prawdę mówiąc żona dzwoniła kilka razy w między czasie i "delikatnie" prosiła abym wrócił wcześniej. A żonie się nie odmawia, bo już mi obiecała, że w piątek znowu puści mnie na rybki.