Krakowskie place targowe. Temat chyba na osobny esej. Lata sześćdziesiąte, początek siedemdziesiątych...
Tętniące życiem, podkrakowskim folklorem i podkrakowską gwarą. Pamiętam wykładane twarogi, osełki masła, śmietanę w słoikach. Jajka.
Żywe kury i inne ptactwo, powiązane za nogi w pęczki, gdaczące, przekrzykujące się z wrzaskliwymi przekupkami.
Kury zarzynane na miejscu, w wielkich papierowych worach, i w tych worach od razu obdzierane z pierza, patroszone.
Ziarna, kasze, sprzedawane na garnuszki o określonej pojemności, kwaterkowe, półkwaterkowe .
Barwne stosy owoców, warzyw.
Lubiłem chodzić na zakupy, nie sam, z babką. Moja, niestety nieżyjąca już babcia, miała maniery przedwojennej damy. Zawsze w kapeluszu, zawsze w rękawiczkach (latem koronkowych, do łokcia). Potrafiła jednym gestem uspokoić, spacyfikować najbardziej rozwrzeszczaną przekupkę.
Oczywiście nabiał można było spróbować na miejscu, plasterki twarogu podawane na ostrzu długiego noża do dzisiaj pamiętam.
I zapachy. Przyjemne zapachy owoców, warzyw, przypraw, mieszały się z zapachem koni, którymi te dobra przytransportowano.
I ta atmosfera handlu, pośpiechu.
Odwiedziłem jeden plac niedawno. No, targu to on nie przypomina. Same oszklone budy z ziewającymi dziewczynami w środku.
Jakaś epoka odpłynęła w niebyt, chyba nieodwracalnie.