A u mnie był dylemat. Czasu jak zwykle nie za wiele, a chciało by się jeszcze popływać tu i tam po krakowskiej Wiśle, albo korzystając z wyjątkowo niskiego stanu wody pozwiedzać odcinek poniżej. Trzeba by jeszcze odwiedzić żwirownie i zakończyć sezon jakimś lepszym szczupakiem, a przynajmniej spróbować. Ma przymrozić. Po Wiśle jeszcze zdążę popływać, pospacerować brzegiem tym bardziej. Jadę popływać na żwirownię za szczupakiem! Plan jest. Wieczorkiem wszystko spakowane. Uzbrajam na gotowo spore gumy. Na lekko z dozbrojką. Do tego dwa tonące jerki i nieśmiertelne, duże, lekkie wahadła. Oczyma wyobraźni już widzę gdzie będę łowił. Wolne obłowienie podstawy długiej górki zajmie mi pewnie całe popołudnie. Sprawy nie cierpiące zwłoki zmuszą mnie do wcześniejszego wyjścia z pracy. Pogoda lux. Prawie nie wieje, słońce przymglone, lekutko na plusie. Będzie fajnie. Dojeżdżam nad wodę i …. ku…rza pacha! Jednak zdążyło przymrozić! Plan jak to plan. Trzeba go zmienić. Nawet się nie zatrzymuje i jadę poszukać ostatnich sandaczy na Wiśle. Cóż, natura za mnie zdecydowała. Nad Wisłą spokój. Nawet stado ptactwa ciche. Woda prawie stoi. Ponton na wodę. Zbroję wędkę w średnie kopytko na 10 gramach i do boju. Wierzyć się nie chce, że do świąt już tylko parę dni. Dla mnie mogło by tak zostać do wiosny. Choć może lepiej niech przez zimę coś dosypie. Inaczej z rzek zostaną siurki. Jakby coś jeszcze chciało wziąć, byłby komplet. Rzucam i rzucam. Odzewu z wody brak. Lisek na brzegu goni to tu i tam i kombinuje, jakby się tu dobrać do kaczek na wodzie.
Nie jest ogromny, ale na moim zestawie, przy swoich ok. 140cm i tak rządzi. Próbuję wypiąć go w wodzie. Łapię za szczękę i wiem już dlaczego powinno się to robić w rękawicy. No nic. Robię użytek z karpiowego podbieraka z jakim pływam. Przydał się dopiero trzeci raz przy spinningowaniu. Dobijam do brzegu, cieszę oko marmurkiem. Po chwili niknie w toni. Nawet jakby nie miał immunitetu i tek by odpłynął. Do zobaczenia w sezonie.
Słońce za niedługo zajdzie. Została ostatnia godzina. Ustawiam się trochę niżej i kuszę los. Po kilku rzutach wędka znów w pełnej paraboli. Ale walka inna niż z sumkiem. Jakoś podnoszę kotwicę i mam psychiczny komfort – niech mnie ciąga. Szkoda tylko, że to też nie sandacz. Raczej nie. I jak nie sum to co? Podhaczony karp? Ryba coraz bliżej pontonu. W końcu pod powierzchnią majaczy wrzecionowaty kształt. Dobry metr. To na pewno nie karp. Ogon też napewno nie sumowy. Przez chwilę odżywa wizja mega sandacza. Po kolejnym wynurzeniu ryby wszystko jasne. Ciśnienie schodzi. To tołpyga. W dodatku zapięta „za plecki”. A miało byś tak pięknie. Robi rundkę dookoła pontonu i wypina się. Poprawiam odgięty hak. I tak dużo wytrzymał. Kolejne rzuty nie przynoszą nawet pstryka. Plecionka zaczyna marznąć na dobre. Choć sandacza nie widziałem, to mimo wszystko miło się popływało. Sezon zakończyłem. No chyba, że…..