Cisza trwa nadal na forum, więc pozwolę sobie samotnie kontynuować temat.
Na dzisiejszy dzień zapowiadała się piękna pogoda. Słonecznie i ok.zero Celsjusza.Stan wody sprawdzany w internecie także napawał optymizmem. .Nie wytrzymałem i ok.godz.10 rano jadę nad Root River. Po drodze dzwonię do kumpla w Polsce i informuję go o wyjeździe. Zadaje sakramentalne pytanie - czy zabrałem aparat, bo bezwzględnie mam przesłać zdjęcia złowionych ryb. Potwierdzam i pełen nadziei parkuje nad rzeką. Jest kilku wędkarzy, lecz u nikogo nie zauważam ryb. Kilkanaście minut wędkowania i zaczynam być rozgoryczony. Nie tego się spodziewałem. Z daleka widzę wędkarza, który jednak ryby ma. Podchodzę, a to nasz krajan. Krótka wymiana zdań i już wiem, że dzisiaj biorą na żółte muchy. Szybka wymiana i nie minęło 10 minut jak " siedzi". Poczatkowo myślałem, że to sucker ( tutejsza brzana), bo jak się delikatnie wynurzyła wyglądała na bardzo ciemną.Jednak to steelhead, tylko samczyk w pełni barwy godowej. Krótka walka i poznany przed chwilą rodak pomaga podebrać pstrąga. Mierzenie ( 60 cm) i do fotografii. W tym momencie gorzka prawda. Aparat zabrałem, ale jest nienaładowany. Kilka krótkich męskich słów i łapiemy dalej. Kumpel dzwoni z Polski, zdaje relacje i oczywiście wysłuchuje, co o mnie sądzi. Po około 15 minutach znowu mam branie.Tym razem o wiele większy. Kilkakrotnie odpływa mi w dół rzeki, a jak go podprowadzę, to nie mogę podnieść.Nowy znajomy biega z podbierakiem. Akcja trwa kilka minut i pstrąg odczepia się. Nawet go nie zobaczyłem w pełnej krasie.Tak bywa. Przez następne dwie godziny bez kontaktu z ryba. Kończę łapanie i wracam do domu. Po drodze już kombinuję jak znaleźć wolny czas i w przyszłym tygodniu zmierzyć się z kolejnym pstrągiem. Tym razem aparat jednak naładuję.